środa, 9 lipca 2014

Monument Valley

08.07
Dziś sporo do przejechania.. (około 400 km)
Po obfotografowaniu otoczenia Motelu - w drogę, highway'ami stanowymi (czyli - ruch mniejszy.. ;) ). Można poczuć jak wielki to kraj - droga prowadziła głownie przez pustkowia. Jadąc, wyobrażałem sobie ludzi, którzy 150 lat temu przemierzali te tereny na charakterystycznych wozach - jadąc w nieznane, z całym dobytkiem pod półciennym dachem. Nie wiem czy kierowała nimi odwaga czy determinacja, ale czuję coś na kształt szacunku dla nich. Mam wrażenie, że poza wyasfaltowaniem dawnych szlaków w otoczeniu niewiele sie zmieniło, więc wyobraźnia ma ułatwione zadanie. Zamiast samochodów - dyliżanse, zamiast stacji benzynowych - Saloon'y...
Droga długa, ale zdecydowanie nie można powiedzieć, że było nudno - różnorodność przyrody, mimo dość trudnych warunków, bardzo duża. Ziemia i skaly przybierają kolory od intensywnie ceglastego, przez żółty, beżowy po szary. Roślinność zmienia sie wraz z wysokością (w ciagu całej drogi różnica wyniosła około 800m w pionie) i, co ciekawe, odwrotnie niż w Polsce: im wyżej tym bujniej ;). Np. porządne drzewa zaczynają rosnąć gdzieś od wysokości 2000 mnpm. Tłumaczę to sobie temperaturą, która zmienia sie równie szybko - w niższych partiach było ponad 35 stopni Celsjusza, w niższych - w okolicach 20. Ukształtowanie terenu tez zaskakuje co chwilę, przestrzeń - po bardzo daleki horyzont..


Pierwszy przystanek dziś to Monument Valley. Widoki znane każdemu dziecku, więc znów miałem małe obawy, że będzie rozczarowanie i znów - na szczęście nic z tych rzeczy :). Jedna wielka uczta dla oka ;).





W dolinie, przez którą prowadzi droga z gatunku tych dla dyliżansów - mała przygoda. Przy pokonywaniu najtrudniejszego odcinka pod górę naderwałem plastikową osłonę spodu komory silnika. Po uderzeniu w kamień połowa się oderwała i zawinęła pod spod samochodu - nic groźnego tylko trochę "szura" o asfalt. Na szczęście udało sie ją naprawić za pomocą Meksykańskiego Kapelusza:


Tzn. tak sie nazywa skała jak na zdjęciu powyżej, do,której prowadziło małe bezdroże. Odpowiednio ustawiając auto nad nierównością i cofając udało sie osłonę "odwinąć". Potem tylko mały "nurek" pod samochód i problem udało sie obejść "work-around'em", więc nasz Chevy znów nie szura :).
Kolejny przystanek - miejsce gdzie krzyżują się granice czterech stanów - podobno jedyne takie w US. Jak przyjąć dobrą pozycję to można mieć każdą kończynę w innym stanie ;). Ekstra atrakcją był bardzo silny wiatr, który nagle się zerwał. Nie można było odwrócić twarzy pod wiatr - natychmiast obrzucony była drobnym żwirkiem. Piach miałem do wieczora w każdym otworze ciała ( no.. z tych wystawionych na wiatr).
Wieczorem wylądowaliśmy w Cortez, w Colorado. Motel o wdzięcznej nazwie Tomahawk prowadzi.. para z Polski. Z czterech naszych dotychczasowych "niesieciowych" hoteli/moteli, dwa prowadzili Polacy. Ciekawe co będzie dalej..
W międzyczasie leczymy Krzysia, który zatruł się Navajo Taco z przydrożnej restauracji - lekkostrawne to to nie było :( .
Z innych ciekawostek - znów zmiana czasu. Dotychczas byliśmy w tej części Arizony w której obowiązuje czas letni. W innej części tego stanu, w Utah i w Colorado czas letni nie obowiązuje, wiec teraz mamy -8 w stosunku do Polski..
Jutro - domy w skałach, pozostałości "pre-Indian" z 6-14 wieku, czyli Park Mesa Verde..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz