Ponieważ wracamy, a ja właśnie skończyłem 2,5 tygodniowy "rajd" po południowo-zachodnich Stanach, uprzejmie załączam kilka obserwacji "z drogi" bo wydaje mi sie to dość ciekawe :).
Na początek - wynajem auta.
Opłaca sie to zrobić z dużym wyprzedzeniem. Naprawdę jest sporo taniej. Auto typu "full size" wystarcza na wygodną podróż 4 osób ze sporymi bagażami. Generalnie jest tu 5-6 "sieciowych" wypożyczalni i jakiego pośrednika byśmy nie użyli - najprawdopodobniej trafimy do jednej z nich. Ja trafiłem do "Dollar". Generalnie przy wypożyczeniu żadnych problemów, cena dobra. W 1-szym przypadku - dostaliśmy auto prawie nowe i wcale nie w podstawowej wersji. Wychodzisz na parking i wybierasz z dostępnych marek, których było kilka - naprawdę bardzo przyjemne doświadczenie oceni czy chyba Toyota Camry będzie za mała - weźmy Chevroleta :). Tak było na lotnisku w Newark. Przy zwrocie w tej lokalizacji - żadnych problemów, czepiania się etc. Sprawnie i bezstresowo. Niestety na Zachodzie, w tej samej wypożyczalni nie było już tak fajnie, a na koniec - nawet nieprzyjemnie. I mam wrażenie że to coś w rodzaju "company policy" niestety :(. Przy wypożyczeniu - aut do wyboru było mniej, i były dość stare. Ponieważ wziąłem auto z pełnym bakiem - zostałem uprzedzony, żeby przed oddaniem zatankować maksimum 10 mil od punktu zwrotu ( trochę to uprzedzenie mnie zaalarmowalo.. ). Przy zwrocie okazało sie że paliwo było problemem właśnie. Pani "służbistka" sprawdziła jakimś "devicem" stan wskaźnika i stwierdziła że bak nie jest pełny, w związku z tym należy sie 25$ (opłata jak za ponad pół baku). Hmm.. ewentualne uszkodzenia auta jej nie interesowały, nie pytała czy były problemy, tylko to paliwo od razu.. Rzecz w tym, że ja zatankowalem 5km od lotniska, aż do poziomu, kiedy "strzelił" pistolet, i miałem na to "kwitek". Ale pani to nie interesowało - ona musi "do her job and report it", sorry.. O żesz ty, myślę sobie.. Pytam się jak to zmierzyla, przecież wskaźnik jest na maksa (choć trzeba przyznać że w tym egzemplarzu była jakaś czerwona kreseczka tuż przed końcem skali i tam sie właśnie strzałeczka wskaźnika zatrzymywała - myślałem ze to norma w tym aucie), ale... zostałem arogancko zignorowany.. Nie mogłem uwierzyć oczom - pani chce mnie oszukać w żywe oczy i po prostu sobie odchodzi. Ok. - idę do gościa w "budce", do którego odesłała mnie paniusia - jeśli chcę złożyć "complain". Dobra, ja do niego uprzejmie, żeby sobie nie żartował tylko skancelował opłatę, a ten we mnie - procedurą: sorry, nic nie mogę zrobić - jak tamta zaraportowała, to ja muszę zczardżować - takie mamy procedury.. O żesz ty, myślę sobie... Po dłuższej pogawędce prowadzonej raczej już bez zbytniej uprzejmości, m.in. na temat możliwych sposobów pomiaru poziomu paliwa przez turystę, działania wskaźników, niemożliwości odznaczenia "full" na kwitku ze stacji benzynowej, spełniania obowiązków klienta i sposobów traktowania klienta w tej cholernej firmie, nasze stanowiska ani trochę sie nie pokryły. Tzn. może sie pokryły, tylko nie wiadomo było czyje pokrywa czyje.. Myślałem, że nie przegadam gościa - był wytresowany jak pracownik korporacji :). Powiedział, że w ramach kolejnej ścieżki eskalacji mogę zadzwonić na call center. No jajcarz normalnie..
Po wytarciu piany z ust, sięgnąłem po ostatni argument - zażyczylem sobie rozmowy z menedżerem, najlepiej - kompetentnym.. Urzędas zmarszczyl czoło, coś tam postukał i .. zdjął opłatę z kwitka...
Trzy nauki z tej historii: jak wypożyczasz auto i widzisz jakąś nieścisłość - np. wskaźnik paliwa nie sięga do końca - koniecznie przypilnuj, żeby zostało to odnotowane w dokumentach. Bądź uprzejmy, ale stanowczy w tej sprawie - Twoje prawo. Po drugie - trzymaj kwitek za ostatnie tankowanie, innego argumentu nie masz. Po trzecie - jak próbują Cię rolować - bądź cierpliwy i konsekwentnie walcz - w ostateczności eskalacja do coraz wyższych szefów skutkuje..
Niestety po przyjrzeniu się temu na spokojnie, wygląda mi to na akcję z premedytacją i próbę wyciągnięcia nienależnych pieniędzy od klientów. Suma niewielka, wiec pewnie większość macha ręką. Albo jest z zagranicy i ma problemy językowe.. A "praktyka" brzydka - dwoje pracownikow odsyła klienta, ktory teoretycznie nic nie może zrobić. Ciekawe jest, że starszy pan, który zaparkował auto za mną, tez miał problem z brakiem paliwa. Jemu się nie chciało reklamować... Mnie - oburzyła perfidia, szczególnie w sytuacji kiedy ja szczególnie zadbałem o to, żeby wszystko było ok. i to, że nikogo nie interesowało , że o to zadbałem - byłem od początku traktowany arogancko, nawet jak na polskie standardy obsługi..
Dla "ostudzenia emocji" - teraz trochę obserwacji z dróg ;).
Znaki drogowe poza "stopem" chyba ( i zakazem skrętu..) są tu inne. Mam wrażenie że jest ich znacznie mniej i są prostsze ;). Amerykański ustawodawca postawił zdecydowanie na informację tekstową, zamiast symboli. Ciekawe co na to np. Chińczycy.. Chociaż akurat tych mówiących po angielsku jest zdaje sie więcej niż samych Amerykanów, wiec może nie mają problemu :). Zamiast zakazu wjazdu jest wiec "Wrong way", zamiast okrągłego znaku z liczbą w środku jest "Speed limit", etc.
Za epokowe osiągniecie amerykańskiego kodeksu drogowego uważam użycie znaku STOP. Zamiast zaaplikować prosta zasadę pierwszeństwa z prawej i postawić jeden znak dróg równorzędnych, amerykańscy drogowcy stawiają cztery znaki STOP przy jednym skrzyżowaniu. Obowiązuje zasada "pierwszy przyjechał pierwszy odjeżdża". Miałem pare razy sytuację kiedy 4 auta podjechały niemal równocześnie do skrzyżowania. Jest wtedy wesoło :). Jak spojrzeć w oczy jednocześnie trzem kierowcom ? Kolizji nie było, ale przyzwyczaić sie trzeba..
Kierowcy mają tu swoje przyzwyczajenia i trzeba być ich świadomym. Ponieważ są bardzo uprzejmi - tego samego spodziewają od innych. Czasem kończy sie to niestety np. wymuszeniem pierwszenstwa, bo kierowca się zamyśloł i postanowił nagle zmienić pas ruchu blokując tym samym drogę innym.. A że użycie migaczy jest tu "opcjonalne".. można czasem dać sie zaskoczyć.. Ciekawym wynalazkiem są wspólne pasy środkowe w miastach - można ich użyć do (prawie..) bezkolizyjnego wjazdu na posesje po lewej stronie np. , nie blokując lewego pasa..
Limity prędkości są rożne na rożnych drogach, w rożnych stanach - na szczęście bardzo dobrze oznaczone.. No, prawie zawsze ;). GPS sie wtedy przydaje. GPS tez bardzo sie przydaje na rozjazdach - 4-5 poziomów skrzyżowania nie jest rzadkością nawet w niezbyt wielkich miastach.. Generalnie wszyscy jeżdżą z prędkością nieco większa niż podany limit i w miarę równo, co oznacza np. że "przeloty" można zaplanować dość precyzyjnie, jeśli chodzi o czas dojazdu. Ponieważ nie obowiązuje zasada wyprzedzania tylko z lewej poza obszarem zabudowanym (zresztą - nie ma tu takiego znaku :) ) to, po pierwsze - trzeba patrzeć w lusterka z obu stron, po drugie - lewy pas wcale nie musi być szybszy (choć jeśli jest to szósty,siódmy skrajny pas to najcześciej jest najszybszy :) ). Na wschodnim wybrzeżu wpakowałem sie na lewy zewnętrzny pas Higway'a, ktory okazał sie za chwile pasem ekspresowym, wydzielonym, ze zjazdami tylko na większych skrzyżowaniach - trzeba być czujnym bo pare mil można nadrobić ;). Parkując - unikać czerwonych krawężników, policja jest dość czuła na tym punkcie podobno. Parkingi "park and ride" przy podmiejskiej kolejce BART w San Francisco są w weekendy bezpłatne - warto wiedzieć :). Być może gdzie indziej jest podobnie - warto sprawdzić.
Paru słów wymaga tankowanie. Generalnie - przedpłacamy za tankowanie zawsze - albo wczytując kartę, albo gotówką u kasjera. Wszystkie dystrybutorzy są automatyczne i teoretycznie nasza karta kredytowa powinna działać. Teoretycznie :). To co na mojej karcie ma jak byk wypisane "debit" i powinno być autoryzowane pinem, w dystrybutorach paliwowych nie działa.
Ale jak już pójść do kasjera w budce - wchodzi bez problemu (choć czasem debetową kartę z Polski trzeba nazwać "credit", bo inaczej nie wejdzie - podobnie jest w części sklepów). Do tankowania używamy wiec karty wypukłej.. choć tez nie jest to receptą na sukces w wielu przypadkach, bo z "powodów bezpieczeństwa" trzeba podać.. kod pocztowy. Polski oczywiście nie wchodzi :). Wyczytałem w sieci, ze można podać znany skąd inąd kod LA: 90210 ;). U mnie - w dwóch przypadkach zadziałało :) :), ale generalnie jeśli dystrybutor prosił o zip code to najcześciej kończyło sie u kasjera.. Na osłodę zostaje cena paliwa - 35/40 $ za bak brzmi jak miód na serce :) ( a miejscowi Polacy narzekają że kiedyś paliwo było to 5 razy tańsze.. hmm.. u nas też paliwo kiedyś było duzo tańsze..).
No i - lot się skończył :).
wtorek, 22 lipca 2014
poniedziałek, 21 lipca 2014
Ulice San Francisco
Małe p.s. Do dwóch ostatnich dni. Ponieważ odpowiednia przelotka sie znalazła ;) - pare impresji z miasta i okolic..
A my - wracamy..
A my - wracamy..
Wszystkie mosty San Francisco
20.07
Plan na dziś powstał rano. Napa Valley ze swoimi winnicami odpadła w przedbiegach - trzeba by przejechać ponad 400 km. Po przejechaniu do tej pory ponad 5 tysięcy km jakoś niechętnie myślałem o spędzenia znów połowy dnia za kierownicą.. Park z kuzynami Sekwoi, Redwoods, też wyglada atrakcyjnie. I jest bliżej - tuż za Golden Gate, ktory dziś był żelaznym punktem. Drzewa te są wyższe od Sekwoi, ale "delikatniejsze", w związku z czym nie "budzą aż takiego szacunku".. Ale też są piękne, mają po tysięc lat i więcej, rosną w grupach co dodaje im tajemniczości, wiec spacer miedzy nimi dostarcza sporo wrażeń..
Po obiedzie w knajpie nad wodą (ach ten Chowder Clam - jemy już trzeci raz, choć za każdym razem nieco inaczej zrobiony, właściwie - zrobiona ;) ), czas na Golden Gate, jeden z najbardziej obfotografowanych obiektów swiata.. Ale i tak miło popatrzeć. Nieważne jak wspaniałą rzecz się ogląda - ważne co sie czuje :). A każdy czuje inaczej..
Przy moście trochę wiało - oby nie skończyło sie przeziębieniami..
Powrót przez most, to już drugi dzisiaj. Wcześniej był przejazd przez o wiele dłuższy Richmond-San Rafael Bridge, ale Golden Gate robi większe wrażenie. Może poprzez swoją sławę ?
Skoro już byliśmy po stronie SF, to "zaszaleliśmy" - wpakowalismy sie w samo centrum :). Trzeba było przecież zaliczyć zjazd krętą Lambert Street. No i - San Francisco to piękne miasto ;).
Na koniec powrót przez ogromny San Francisco-Oakland Bay Bridge i trzy z czterech wielkich mostów otaczających miasto mamy "zaliczone". Pozostał jeszcze na deser ostatni, chyba najdłuższy - San Mateo Bridge, ale to już jutro, w drodze na lotnisko.
Czas zacząć operację "powrót" , czekają nas dwa ciężkie dni i dwie zmiany czasu..
Plan na dziś powstał rano. Napa Valley ze swoimi winnicami odpadła w przedbiegach - trzeba by przejechać ponad 400 km. Po przejechaniu do tej pory ponad 5 tysięcy km jakoś niechętnie myślałem o spędzenia znów połowy dnia za kierownicą.. Park z kuzynami Sekwoi, Redwoods, też wyglada atrakcyjnie. I jest bliżej - tuż za Golden Gate, ktory dziś był żelaznym punktem. Drzewa te są wyższe od Sekwoi, ale "delikatniejsze", w związku z czym nie "budzą aż takiego szacunku".. Ale też są piękne, mają po tysięc lat i więcej, rosną w grupach co dodaje im tajemniczości, wiec spacer miedzy nimi dostarcza sporo wrażeń..
Po obiedzie w knajpie nad wodą (ach ten Chowder Clam - jemy już trzeci raz, choć za każdym razem nieco inaczej zrobiony, właściwie - zrobiona ;) ), czas na Golden Gate, jeden z najbardziej obfotografowanych obiektów swiata.. Ale i tak miło popatrzeć. Nieważne jak wspaniałą rzecz się ogląda - ważne co sie czuje :). A każdy czuje inaczej..
Przy moście trochę wiało - oby nie skończyło sie przeziębieniami..
Powrót przez most, to już drugi dzisiaj. Wcześniej był przejazd przez o wiele dłuższy Richmond-San Rafael Bridge, ale Golden Gate robi większe wrażenie. Może poprzez swoją sławę ?
Skoro już byliśmy po stronie SF, to "zaszaleliśmy" - wpakowalismy sie w samo centrum :). Trzeba było przecież zaliczyć zjazd krętą Lambert Street. No i - San Francisco to piękne miasto ;).
Na koniec powrót przez ogromny San Francisco-Oakland Bay Bridge i trzy z czterech wielkich mostów otaczających miasto mamy "zaliczone". Pozostał jeszcze na deser ostatni, chyba najdłuższy - San Mateo Bridge, ale to już jutro, w drodze na lotnisko.
Czas zacząć operację "powrót" , czekają nas dwa ciężkie dni i dwie zmiany czasu..
niedziela, 20 lipca 2014
SF - miasto wyluzowane
19.07
P.s. do wczorajszego wpisu - zabrakło informacji skąd taki tytuł :). Wczoraj Pacyfik był wyjątkowo spokojny.. Być może to kwestia odpływu, być może pogody/braku wiatru. W każdym razie sprawiał wrażenie najbardziej leniwego oceanu na świecie :). Surferzy nie mieli za duzo pożytku z niego..
Do SF wybraliśmy sie podmiejską koleją/metrem BART - jednym z trzech systemów szybkiej kolei w metropolii rozłożonej na brzegach zatoki. Trochę zeszlo nam wcześniej nad "rozkminianiem" jak to działa, gdzie będzie najkorzystniej zostawić auto, jakie kupić bilety... Uroki nieplanowanych podróży ;). Przynajmniej odróżniam teraz cablecar'a od trolejbusu i zwykłego tramwaju.. Tak mi się wydaje, hmm..
Miasto ma zupełnie inny wygląd/klimat od NY. Nie przytłacza wielkością, przez położenie na wzgórzach jest bardzo urokliwe, bardzo duzo dzieje sie nad zatoką.. Zwiedzanie zaczęliśmy oczywiście od żelaznego punktu - czyli Pirsu 39, z lwami morskimi ( nie słoniami - te były wczoraj ;) ) i całą masą sklepów, turystów i knajpek na nabrzeżu. Bardzo kolorowego. Pełno tu tez oczywiście rożnej maści artystów grających na wszystkim, magików i różnych "lanserów". Uwagę przykuł zwłaszcza jeden - o ciemnym kolorze skóry ze spodniami opuszczonymi do połowy pośladków, popisujacy sie jazdą na rowerze przed tłumem czekającymi na tramwaj. Wyglądało to dość zabawnie :). Na razie niestety nie wrzucę zdjęcia, bo gdzieś zaginęła odpowiednia przelotka :(. Wracając do pokazów - trzeba przyznać ze wszystko to razem jest bardzo "pozytywne". Ci ludzie nie tylko "odtwarzają" to co lepiej lub mniej potrafią - starają sie tez stworzyć maly show: wciągają np. na rożne sposoby turystów do zabawy.
Po lwach i pysznej zupie rybnej (krabowej ?) czas na słynne tramwaje, jeżdżące po stromych wzgórzach SF. System funkcjonuje tak jak został zbudowany - z napędem linowym wbudowanym w jezdnię, ręcznymi hamulcami i wagonami obracanymi, też ręcznie, na końcu trasy. Robi to wrażenie - szczególnie w połączeniu z widokami na zatokę, Golden Bridge i Alcatraz..
Przed przyjazdem do SF zastanawiałem sie skąd taki ruch na słynnej uliczce Lambert - bardzo krętej, stromej i skąpanej w zieleni/kwiatach - czyżby ruch w SF był aż tak gęsty ? Okazuje sie że dla wielu turystów przejechanie sie tym krótkim odcinkiem, z góry na dół, stanowi większą atrakcję od oglądania/podziwiania jej. Samochody ustawiają sie wiec w kolejkę i potrzeba kilku policjantów do kierowania strumieniem chętnych.. My zeszliśmy na nogach - więcej widać ;).
Innym charkterystycznym elementem miasta jest zapach, ktory dość często sie pojawia. Czasem jako efekt przejścia wyluzowanej grupy w kolorowych beretach i z długimi dredami, ale nie tylko - czasem pojawia sie po prostu znikąd :). Posiadanie Marihuany na własny użytek jest tu legalne.. A jak już sie posiada to się czasem zapali :).
Miasto jest malownicze - oprócz wzgórz i nabrzeży pełnych turystów jest tez Market Street, której nazwa wskazuje na przeznaczenie.. Ciekawe jest to, że główna, dość ekskluzywna z wyglądu ulica, jeśli pójść nią trochę "pod prąd", nagle przekształca sie w coś rodzaju mini Harlemu, szczególnie jej jedna strona: turyści gdzieś zniknęli, grupki czarnoskórych młodzieńców przestające na ulicy nie wiadomo po co, znajomy zapach ;).
Czasu starczyło jeszcze na odwiedzenie Haight-Ashbury, dzielnicy/ulicy z atmosferą mocno "pacyfistyczną" - z nagromadzeniem knajpek, sklepów, w wielu przypadkach second-hand'ów, z bardzo kolorową odzieżą/butami i miejscem gromadzenia się ludzi, którzy sie w tych sklepach ubierają i nie tylko. Sprawiają wrażenie że łączy ich jedna wspólna cecha - duży dystans do zasad i systemów.. No i ten zapach :).
Trochę nas też San Francisco "schłodzilo" - nie spodziewaliśmy sie tak niskiej temperatury wieczorem, wiec z radością wróciliśmy do ciepłego pokoju na przedmieściach i gorącej herbaty..
Zdjeć dziś nie ma - jak pisałem wcześniej przelotka zaginęła :)..
P.s. do wczorajszego wpisu - zabrakło informacji skąd taki tytuł :). Wczoraj Pacyfik był wyjątkowo spokojny.. Być może to kwestia odpływu, być może pogody/braku wiatru. W każdym razie sprawiał wrażenie najbardziej leniwego oceanu na świecie :). Surferzy nie mieli za duzo pożytku z niego..
Do SF wybraliśmy sie podmiejską koleją/metrem BART - jednym z trzech systemów szybkiej kolei w metropolii rozłożonej na brzegach zatoki. Trochę zeszlo nam wcześniej nad "rozkminianiem" jak to działa, gdzie będzie najkorzystniej zostawić auto, jakie kupić bilety... Uroki nieplanowanych podróży ;). Przynajmniej odróżniam teraz cablecar'a od trolejbusu i zwykłego tramwaju.. Tak mi się wydaje, hmm..
Miasto ma zupełnie inny wygląd/klimat od NY. Nie przytłacza wielkością, przez położenie na wzgórzach jest bardzo urokliwe, bardzo duzo dzieje sie nad zatoką.. Zwiedzanie zaczęliśmy oczywiście od żelaznego punktu - czyli Pirsu 39, z lwami morskimi ( nie słoniami - te były wczoraj ;) ) i całą masą sklepów, turystów i knajpek na nabrzeżu. Bardzo kolorowego. Pełno tu tez oczywiście rożnej maści artystów grających na wszystkim, magików i różnych "lanserów". Uwagę przykuł zwłaszcza jeden - o ciemnym kolorze skóry ze spodniami opuszczonymi do połowy pośladków, popisujacy sie jazdą na rowerze przed tłumem czekającymi na tramwaj. Wyglądało to dość zabawnie :). Na razie niestety nie wrzucę zdjęcia, bo gdzieś zaginęła odpowiednia przelotka :(. Wracając do pokazów - trzeba przyznać ze wszystko to razem jest bardzo "pozytywne". Ci ludzie nie tylko "odtwarzają" to co lepiej lub mniej potrafią - starają sie tez stworzyć maly show: wciągają np. na rożne sposoby turystów do zabawy.
Po lwach i pysznej zupie rybnej (krabowej ?) czas na słynne tramwaje, jeżdżące po stromych wzgórzach SF. System funkcjonuje tak jak został zbudowany - z napędem linowym wbudowanym w jezdnię, ręcznymi hamulcami i wagonami obracanymi, też ręcznie, na końcu trasy. Robi to wrażenie - szczególnie w połączeniu z widokami na zatokę, Golden Bridge i Alcatraz..
Przed przyjazdem do SF zastanawiałem sie skąd taki ruch na słynnej uliczce Lambert - bardzo krętej, stromej i skąpanej w zieleni/kwiatach - czyżby ruch w SF był aż tak gęsty ? Okazuje sie że dla wielu turystów przejechanie sie tym krótkim odcinkiem, z góry na dół, stanowi większą atrakcję od oglądania/podziwiania jej. Samochody ustawiają sie wiec w kolejkę i potrzeba kilku policjantów do kierowania strumieniem chętnych.. My zeszliśmy na nogach - więcej widać ;).
Innym charkterystycznym elementem miasta jest zapach, ktory dość często sie pojawia. Czasem jako efekt przejścia wyluzowanej grupy w kolorowych beretach i z długimi dredami, ale nie tylko - czasem pojawia sie po prostu znikąd :). Posiadanie Marihuany na własny użytek jest tu legalne.. A jak już sie posiada to się czasem zapali :).
Miasto jest malownicze - oprócz wzgórz i nabrzeży pełnych turystów jest tez Market Street, której nazwa wskazuje na przeznaczenie.. Ciekawe jest to, że główna, dość ekskluzywna z wyglądu ulica, jeśli pójść nią trochę "pod prąd", nagle przekształca sie w coś rodzaju mini Harlemu, szczególnie jej jedna strona: turyści gdzieś zniknęli, grupki czarnoskórych młodzieńców przestające na ulicy nie wiadomo po co, znajomy zapach ;).
Czasu starczyło jeszcze na odwiedzenie Haight-Ashbury, dzielnicy/ulicy z atmosferą mocno "pacyfistyczną" - z nagromadzeniem knajpek, sklepów, w wielu przypadkach second-hand'ów, z bardzo kolorową odzieżą/butami i miejscem gromadzenia się ludzi, którzy sie w tych sklepach ubierają i nie tylko. Sprawiają wrażenie że łączy ich jedna wspólna cecha - duży dystans do zasad i systemów.. No i ten zapach :).
Trochę nas też San Francisco "schłodzilo" - nie spodziewaliśmy sie tak niskiej temperatury wieczorem, wiec z radością wróciliśmy do ciepłego pokoju na przedmieściach i gorącej herbaty..
Zdjeć dziś nie ma - jak pisałem wcześniej przelotka zaginęła :)..
sobota, 19 lipca 2014
Spokojny Ocean Spokojny
18.07
Okazuje sie ze temperatury w okolicy 20 st. Celsjusza to na wybrzeżu Pacyfiku w Kalifornii raczej norma niż wyjątek. Dziś pierwszy raz od przyloty do Stanów dzień zacząłem w długich spodniach i bluzie. Nie tylko ja zresztą. Po małych problemach z kanalizacją w hotelu :) ruszyliśmy Hwy 1 na północ. Cel - Hayword, przedmieścia SF. Ale wcześniej piękna widokowo trasa, praktycznie bez żadnego miasta aż do Carmen on the Sea, niedaleko Monterey. Nie ma na tej trasie miejscowości, praktycznie nie ma co zjeść po drodze (Amerykanie uwielbiają pikniki - jeszcze sie tego nie nauczyliśmy ;) ), są za to widoki, mewy, ibisy (chyba ;) ), słonie morskie i rożne inne stworzenia :). Dzięki Polakowi spotkanemu w restauracji, którą po wielu trudnościach udało sie nam w końcu znaleźć, trafiliśmy też na dość przyjemną, piaszczystą plażę. My wprawdzie nie pływalismy ale pływało stado delfinów..
Jednym słowem - urlop :).
Wieczorem jeszcze spacer po Carmen i 1,5h jazdy do SF. Jutro - do miasta, gdzie tramwaje jeżdżą z górki ;). Oby wielkie trzęsienie ziemi nie nastąpiło jutro..
Okazuje sie ze temperatury w okolicy 20 st. Celsjusza to na wybrzeżu Pacyfiku w Kalifornii raczej norma niż wyjątek. Dziś pierwszy raz od przyloty do Stanów dzień zacząłem w długich spodniach i bluzie. Nie tylko ja zresztą. Po małych problemach z kanalizacją w hotelu :) ruszyliśmy Hwy 1 na północ. Cel - Hayword, przedmieścia SF. Ale wcześniej piękna widokowo trasa, praktycznie bez żadnego miasta aż do Carmen on the Sea, niedaleko Monterey. Nie ma na tej trasie miejscowości, praktycznie nie ma co zjeść po drodze (Amerykanie uwielbiają pikniki - jeszcze sie tego nie nauczyliśmy ;) ), są za to widoki, mewy, ibisy (chyba ;) ), słonie morskie i rożne inne stworzenia :). Dzięki Polakowi spotkanemu w restauracji, którą po wielu trudnościach udało sie nam w końcu znaleźć, trafiliśmy też na dość przyjemną, piaszczystą plażę. My wprawdzie nie pływalismy ale pływało stado delfinów..
Jednym słowem - urlop :).
piątek, 18 lipca 2014
Czas nad Ocean
17.07
Wczoraj musieliśmy wyjechać z Parku Sekwoi - nie dało sie znaleźć noclegu wewnątrz. Wylądowaliśmy jakieś 10 mil od północnego wjazdu do parku, w przydrożnym hoteliku, w środku niczego.. Gospodarze wyluzowani, atmosfera wyluzowana, słowem - najfajniesza kwatera jak do tej pory :). Lodówka pełna piwa, wszystko otwarte, gospodarze gdzieś pojechali - wakacje :). Rano Robert (gospodarz) serwował gofry, w ilościach nieograniczonych i , wyjątek w Stanach - dobrą kawę :).
Po śniadaniu wróciliśmy jeszcze do parku - pobyć z Sekwojami. Można np. sobie do takiej Sekwoi wejść :)
albo tylko popatrzeć z daleka..
Potem jeszcze próba kąpieli w jeziorze, w parku - niestety nieudana ;), i - czas na zachód. Późnym popołudniem dotarliśmy do Morro Bay - niby kurortu nad Pacyfikiem. Niby - bo co to za kurort gdzie wszystko zamykają o 21szej (z wyjątkiem jednej pizzerii i sklepu z alkoholem :) ).
Pozostało kontemplowanie nabrzeży portowych ;)
Druga, mało przyjemna niespodzianka, to temperatura. Ostatnio temperatury około dwudziestej sięgały 30 stopni Celsjusza. Dziś jest około 20-stu... Brr..
Jutro - widokowym higwayem, przez Big Sur, na przedmieścia SF..
Wczoraj musieliśmy wyjechać z Parku Sekwoi - nie dało sie znaleźć noclegu wewnątrz. Wylądowaliśmy jakieś 10 mil od północnego wjazdu do parku, w przydrożnym hoteliku, w środku niczego.. Gospodarze wyluzowani, atmosfera wyluzowana, słowem - najfajniesza kwatera jak do tej pory :). Lodówka pełna piwa, wszystko otwarte, gospodarze gdzieś pojechali - wakacje :). Rano Robert (gospodarz) serwował gofry, w ilościach nieograniczonych i , wyjątek w Stanach - dobrą kawę :).
Po śniadaniu wróciliśmy jeszcze do parku - pobyć z Sekwojami. Można np. sobie do takiej Sekwoi wejść :)
albo tylko popatrzeć z daleka..
Potem jeszcze próba kąpieli w jeziorze, w parku - niestety nieudana ;), i - czas na zachód. Późnym popołudniem dotarliśmy do Morro Bay - niby kurortu nad Pacyfikiem. Niby - bo co to za kurort gdzie wszystko zamykają o 21szej (z wyjątkiem jednej pizzerii i sklepu z alkoholem :) ).
Pozostało kontemplowanie nabrzeży portowych ;)
Druga, mało przyjemna niespodzianka, to temperatura. Ostatnio temperatury około dwudziestej sięgały 30 stopni Celsjusza. Dziś jest około 20-stu... Brr..
Jutro - widokowym higwayem, przez Big Sur, na przedmieścia SF..
czwartek, 17 lipca 2014
Gigantyczne sekwoje i niedźwiedzie..
16.07
Kalifornia w swojej południowo wschodniej części wyglada zupełnie inaczej niż stany, które odwiedzieliśmy do tej pory. Przez jakieś 100 mil jechaliśmy dziś przez sady i winnice. "Zielonosc" ciągnie się kilometrami - to ogromny kontrast do surowych terenów Utah czy Arizony. Klimat tez przyjemniejszy - jest mniej gorąco. Naszym celem były dziś Sekwoje - w parku narodowym, który jest im poświęcony. Te gigantyczne drzewa rosną w dość szczególnych warunkach - nie może być za gorąco ani za sucho, dlatego występują tylko na określonej wysokości, w górach, we wschodniej części Kaliforni. Ciekawą rolę w ich rozwoju stanowi ogień - dzięki niemu z szyszek wydostająca się nasiona, mogą one potem trafić na podatny/użyźniony grunt, w dodatku - oczyszczony z insektów i konkurentów do światła słonecznego.. W miejscu gdzie występują Sekwoje (dorastają do 100m wysokości i są masywniejsze od swoich kuzynów "Red Woods", które są z kolei nieco wyższe i występują bardziej na północy) pożary zdarzały się regularnie co 3-7 lat - widać to natychmiast po przyrostach tych długowiecznych drzew - przez kilka lat po pożarze przyrosty są o wiele intensywniejsze. Dziś pożary występują rzadziej, wiec dla dobra Sekwoi strażnicy robią to od czasu do czasu celowo i w sposób kontrolowany.
Nie ma co - potęga tych drzew i świadomość że żyją po kilka tysięcy lat budzą szacunek. Wystarczy podejść i dotknąć..
Spacerując wsród drzew i przejeżdzając z miejsca na miejsce, mieliśmy też okazję spotkać paru mieszkańców rezerwatu, m.in stworzenie podobne do świstaka:
,oraz matkę z dwoma małymi niedźwiadkami.. Najpierw (na szczęście widzieliśmy to z drogi - siedzac w samochodzie) pojawiły się dwa małe.. Było miło ;).. Jak za moment pojawiła sie niedźwiedzica padły szybko dwie konkurencyjne propozycje: "spadać, żeby nie drażnić" i "robić zdjęcia". Wygrała opcja druga, niestety niedźwiedzia rodzina nie chciała za bardzo pozować ;). Ale spotkanie było miłe, i trochę emocjonujące :). Z pewną taką niepewnością wychodziliśmy potem z auta..
Jutro - dokończymy zwiedzanie parku, a potem - na wybrzeże, w kierunku słynnej Hwy 1..
Kalifornia w swojej południowo wschodniej części wyglada zupełnie inaczej niż stany, które odwiedzieliśmy do tej pory. Przez jakieś 100 mil jechaliśmy dziś przez sady i winnice. "Zielonosc" ciągnie się kilometrami - to ogromny kontrast do surowych terenów Utah czy Arizony. Klimat tez przyjemniejszy - jest mniej gorąco. Naszym celem były dziś Sekwoje - w parku narodowym, który jest im poświęcony. Te gigantyczne drzewa rosną w dość szczególnych warunkach - nie może być za gorąco ani za sucho, dlatego występują tylko na określonej wysokości, w górach, we wschodniej części Kaliforni. Ciekawą rolę w ich rozwoju stanowi ogień - dzięki niemu z szyszek wydostająca się nasiona, mogą one potem trafić na podatny/użyźniony grunt, w dodatku - oczyszczony z insektów i konkurentów do światła słonecznego.. W miejscu gdzie występują Sekwoje (dorastają do 100m wysokości i są masywniejsze od swoich kuzynów "Red Woods", które są z kolei nieco wyższe i występują bardziej na północy) pożary zdarzały się regularnie co 3-7 lat - widać to natychmiast po przyrostach tych długowiecznych drzew - przez kilka lat po pożarze przyrosty są o wiele intensywniejsze. Dziś pożary występują rzadziej, wiec dla dobra Sekwoi strażnicy robią to od czasu do czasu celowo i w sposób kontrolowany.
Nie ma co - potęga tych drzew i świadomość że żyją po kilka tysięcy lat budzą szacunek. Wystarczy podejść i dotknąć..
Spacerując wsród drzew i przejeżdzając z miejsca na miejsce, mieliśmy też okazję spotkać paru mieszkańców rezerwatu, m.in stworzenie podobne do świstaka:
,oraz matkę z dwoma małymi niedźwiadkami.. Najpierw (na szczęście widzieliśmy to z drogi - siedzac w samochodzie) pojawiły się dwa małe.. Było miło ;).. Jak za moment pojawiła sie niedźwiedzica padły szybko dwie konkurencyjne propozycje: "spadać, żeby nie drażnić" i "robić zdjęcia". Wygrała opcja druga, niestety niedźwiedzia rodzina nie chciała za bardzo pozować ;). Ale spotkanie było miłe, i trochę emocjonujące :). Z pewną taką niepewnością wychodziliśmy potem z auta..
Jutro - dokończymy zwiedzanie parku, a potem - na wybrzeże, w kierunku słynnej Hwy 1..
środa, 16 lipca 2014
Z Pustyni Życia do Doliny Śmierci
14 i 15.07
Trochę nam "zeszło" wieczorem w Vegas wiec dziś relacja z dwóch dni.. O Las Vegas wszyscy wiedzą wszystko więc nie ma co się rozwodzić nad szczegółami.. Ale co innego wiedzieć, a co innego - poczuć.. Każda podróż warta tysiąca ksiąg - tak jest i z tą. W LV nie da się nie grać.. Idziesz do windy w hotelu - musisz przejść wsród setek automatów, idziesz na śniadanie - podobnie. Okien i zegarów w kasynach nie ma, wiec nie wiesz która jest godzina. Miejscowi nazywają miasto "Sin City". Po tym co zobaczyłem na miejscu wydaje się to niewinną wymówką. Grzeszyć wszak można wszędzie ;), ale taka ogromna ssawa do wyciągania od ludzi pieniędzy jest chyba tylko tam. A konkurencja w tym względzie jest ogromna - właściciele kasyn i centrów handlowych (imho - raczej w odwrotnej kolejności) osiągneli w tym absolutne szczyty.. Pływanie gondolą napędzaną przez gondoliera/gondolierkę o wspaniałym operowym głosie (wszyscy takie mają !), po centrum handlowym, po kanale-replice Wenecji, wszystko pod dachem, a właściwie - od sufitem z wymalowanymi chmurami uważam za przekraczające wyobraźnię (lub zdrowy rozsądek, jak kto woli).
Jakby tego było mało - kolację można zjeść w ogródku restauracji na placu św.Marka - oczywiście też pod sufitem z wymalowanymi chmurami i w towarzystwie "ensamblu" wyspiewujacego O Sole Mio..
To tylko opis wnętrza "Palazzo" - jednego z dziesiątek takich przybytków w LV. Czasu nie starczyło na wiele - aż boję sie pomyśleć co jest wnętrzu Cezar Pałace, Circus Circus, Luxoru czy całej masy innych. Włóczyliśmy sie do późna po słynnym Stripie, wsród setek "naganiaczy", wodospadow świateł, pokazów, np. imitacji wybuchu wulkanu,
imitacji znanych obiektów
czy słynnej fontanny , która co pietnascie minut wystrzeliwuje w górę w rytm innej melodii
Rozumiem teraz lepiej czemu R.Waters nagrał płytę Amused To Death.. Pakujemy w to wszystko jako ludzie mnóstwo energii i forsy. Jedni poświęcają mnóstwo ze swojego życia na to, żeby było ich stać pojawić sie w takim miejscu, inni - popełnią każdy absurd, jeśli tylko służy to skutecznemu wyssaniu tego co zarobili Ci pierwsi.. Napić się i porządnie zabawić można w Sopocie - nie potrzeba do tego repliki sfinksa w skali 1:2.. A jednak.. W sumie to budujące - skoro jako ludzie uznajemy za stosowne popełniać takie megakicze to chyba przetrwamy każdą zawieruchę. Stać na wszystko.
Rano zrobiło nam się późne.. Próbowaliśmy wyjechać z miasta przed południem, ale po 1-sze: trzeba było jeszcze zagrać ;), po drugie - ustawić sie w kolejce do zdjęcia pod słynnym znakiem powitania w LV, na szczęście czekanie zeszło w dobrym towarzystwie :) :
,po trzecie - zjeść wreszcie śniadanie :).
Skończyło się tym, ze w drogę do Death Valley ruszyliśmy zaraz po południu. Z pustyni tętniącej życiem (po zmroku, jak to na pustyni ;) ), przemiścilismy się przez coraz bardziej surowy krajobraz, w którym istotną rolę odgrywa Joshua Tree
do miejsca, gdzie już żadne życie "nie daje rady".
Na własnej skórze przekonaliśmy się czemu. Największa depresja w Stanach (wg niektórych - na półkuli zachodniej), wzgórza o wdzięcznych nazwach: "Pogrzebowe Góry, Piekielne Wrota, Wzgórze Trumien", czy miejsce gdzie diabeł gra w golfa (zdjęcie wyżej) - przeawiają do wyobraźni. My mogliśmy poczuć to w sensie dosłownym na własnej skórze. Mimo dość późnej godziny, temperatura sięgała 48 stopni w cieniu (118 F - życiowy "rekord" ;) ) - to naprawdę może boleć. Nie udało sie (znów ;) ) zajrzeć wszędzie, ale i te parę godzin wystarczyło żeby lepiej zrozumieć.. To absolutne pustkowie potrafi być naprawdę groźne ( kilka dni temu w pobliżu tzw. Zabriskie Point:
, znaleziono martwego jednego z amerykańskich aktorów grającego m.in. w ekranizacji Harrego Pottera), ale potrafi tez być nieoczekiwanie naprawdę piękne:
Trochę żałuję, ze oprócz słynnego Badwater, czyli najniższego miejsca w dolinie -86m)
udało sie odwiedzić jeszcze tylko kilka innych miejsc. Z drugiej strony, mimo zachowania dużej ostrożności, nasze organizmy wyraźnie odczuły w jak niesprzyjających środowisku przebywaliśmy.. Nie wyobrażam sobie jak za tydzień może tam odbyć sie megamaraton - do przebiegnięcia ponad 200 km z Badwater na najwyższy w okolicy Telescope Peak (grubo ponad 2000 mnpm, plus te 86 depresji), ktory widać z dna doliny.. Normalny człowiek po przejściu kilku metrów pod górę czuje tam ogień w płucach, a Ci ludzie specjalnie wybierją lipiec, żeby było jak najtrudniej.. Jak dla mnie - było wystarczająco trudno i bez biegania :). Pojęcie "surowe piękno" nabrało dla mnie realnego znaczenia. Naprawdę surowe, naprawdę piękno.
Wieczorem czekała nas jeszcze emocjonująca droga przez góry. W krótkim czasie trzeba było sie wspiąć z dna doliny na wysokość około 1,5km, by potem znowu zjechać kilometr w dół , a następnie.. kilometr w górę. Wszystko w otoczeniu szaro/czarnych gór, wysokiej temperaturze i w zapadajacym zmroku. W innych okolicznościach czułbym sie podekscytowany, dziś - w duchu "zachęcałem" naszego Cheviego żeby sie nie ze.., popsuł. Bez zapasu wody w odległości godziny od najbliższej siedziby ludzkiej, w nocy... Nie byłoby ciekawie. Na szczęście około 23 udało sie znaleźć nocleg "gdzieś w Kalifornii"
Jutro - sekwoje :).
Trochę nam "zeszło" wieczorem w Vegas wiec dziś relacja z dwóch dni.. O Las Vegas wszyscy wiedzą wszystko więc nie ma co się rozwodzić nad szczegółami.. Ale co innego wiedzieć, a co innego - poczuć.. Każda podróż warta tysiąca ksiąg - tak jest i z tą. W LV nie da się nie grać.. Idziesz do windy w hotelu - musisz przejść wsród setek automatów, idziesz na śniadanie - podobnie. Okien i zegarów w kasynach nie ma, wiec nie wiesz która jest godzina. Miejscowi nazywają miasto "Sin City". Po tym co zobaczyłem na miejscu wydaje się to niewinną wymówką. Grzeszyć wszak można wszędzie ;), ale taka ogromna ssawa do wyciągania od ludzi pieniędzy jest chyba tylko tam. A konkurencja w tym względzie jest ogromna - właściciele kasyn i centrów handlowych (imho - raczej w odwrotnej kolejności) osiągneli w tym absolutne szczyty.. Pływanie gondolą napędzaną przez gondoliera/gondolierkę o wspaniałym operowym głosie (wszyscy takie mają !), po centrum handlowym, po kanale-replice Wenecji, wszystko pod dachem, a właściwie - od sufitem z wymalowanymi chmurami uważam za przekraczające wyobraźnię (lub zdrowy rozsądek, jak kto woli).
Jakby tego było mało - kolację można zjeść w ogródku restauracji na placu św.Marka - oczywiście też pod sufitem z wymalowanymi chmurami i w towarzystwie "ensamblu" wyspiewujacego O Sole Mio..
To tylko opis wnętrza "Palazzo" - jednego z dziesiątek takich przybytków w LV. Czasu nie starczyło na wiele - aż boję sie pomyśleć co jest wnętrzu Cezar Pałace, Circus Circus, Luxoru czy całej masy innych. Włóczyliśmy sie do późna po słynnym Stripie, wsród setek "naganiaczy", wodospadow świateł, pokazów, np. imitacji wybuchu wulkanu,
imitacji znanych obiektów
czy słynnej fontanny , która co pietnascie minut wystrzeliwuje w górę w rytm innej melodii
Rozumiem teraz lepiej czemu R.Waters nagrał płytę Amused To Death.. Pakujemy w to wszystko jako ludzie mnóstwo energii i forsy. Jedni poświęcają mnóstwo ze swojego życia na to, żeby było ich stać pojawić sie w takim miejscu, inni - popełnią każdy absurd, jeśli tylko służy to skutecznemu wyssaniu tego co zarobili Ci pierwsi.. Napić się i porządnie zabawić można w Sopocie - nie potrzeba do tego repliki sfinksa w skali 1:2.. A jednak.. W sumie to budujące - skoro jako ludzie uznajemy za stosowne popełniać takie megakicze to chyba przetrwamy każdą zawieruchę. Stać na wszystko.
Rano zrobiło nam się późne.. Próbowaliśmy wyjechać z miasta przed południem, ale po 1-sze: trzeba było jeszcze zagrać ;), po drugie - ustawić sie w kolejce do zdjęcia pod słynnym znakiem powitania w LV, na szczęście czekanie zeszło w dobrym towarzystwie :) :
,po trzecie - zjeść wreszcie śniadanie :).
Skończyło się tym, ze w drogę do Death Valley ruszyliśmy zaraz po południu. Z pustyni tętniącej życiem (po zmroku, jak to na pustyni ;) ), przemiścilismy się przez coraz bardziej surowy krajobraz, w którym istotną rolę odgrywa Joshua Tree
do miejsca, gdzie już żadne życie "nie daje rady".
Na własnej skórze przekonaliśmy się czemu. Największa depresja w Stanach (wg niektórych - na półkuli zachodniej), wzgórza o wdzięcznych nazwach: "Pogrzebowe Góry, Piekielne Wrota, Wzgórze Trumien", czy miejsce gdzie diabeł gra w golfa (zdjęcie wyżej) - przeawiają do wyobraźni. My mogliśmy poczuć to w sensie dosłownym na własnej skórze. Mimo dość późnej godziny, temperatura sięgała 48 stopni w cieniu (118 F - życiowy "rekord" ;) ) - to naprawdę może boleć. Nie udało sie (znów ;) ) zajrzeć wszędzie, ale i te parę godzin wystarczyło żeby lepiej zrozumieć.. To absolutne pustkowie potrafi być naprawdę groźne ( kilka dni temu w pobliżu tzw. Zabriskie Point:
, znaleziono martwego jednego z amerykańskich aktorów grającego m.in. w ekranizacji Harrego Pottera), ale potrafi tez być nieoczekiwanie naprawdę piękne:
Trochę żałuję, ze oprócz słynnego Badwater, czyli najniższego miejsca w dolinie -86m)
udało sie odwiedzić jeszcze tylko kilka innych miejsc. Z drugiej strony, mimo zachowania dużej ostrożności, nasze organizmy wyraźnie odczuły w jak niesprzyjających środowisku przebywaliśmy.. Nie wyobrażam sobie jak za tydzień może tam odbyć sie megamaraton - do przebiegnięcia ponad 200 km z Badwater na najwyższy w okolicy Telescope Peak (grubo ponad 2000 mnpm, plus te 86 depresji), ktory widać z dna doliny.. Normalny człowiek po przejściu kilku metrów pod górę czuje tam ogień w płucach, a Ci ludzie specjalnie wybierją lipiec, żeby było jak najtrudniej.. Jak dla mnie - było wystarczająco trudno i bez biegania :). Pojęcie "surowe piękno" nabrało dla mnie realnego znaczenia. Naprawdę surowe, naprawdę piękno.
Wieczorem czekała nas jeszcze emocjonująca droga przez góry. W krótkim czasie trzeba było sie wspiąć z dna doliny na wysokość około 1,5km, by potem znowu zjechać kilometr w dół , a następnie.. kilometr w górę. Wszystko w otoczeniu szaro/czarnych gór, wysokiej temperaturze i w zapadajacym zmroku. W innych okolicznościach czułbym sie podekscytowany, dziś - w duchu "zachęcałem" naszego Cheviego żeby sie nie ze.., popsuł. Bez zapasu wody w odległości godziny od najbliższej siedziby ludzkiej, w nocy... Nie byłoby ciekawie. Na szczęście około 23 udało sie znaleźć nocleg "gdzieś w Kalifornii"
Jutro - sekwoje :).
poniedziałek, 14 lipca 2014
Zion Narrows - wodą do Wall Street
13.07
Park Zion położony jest w południowej części Utah, stanu bardzo pięknego, ale niestety nie pozbawionego poważnej wady: alkoholu powyżej 3% w normalnym sklepie nie uświadczysz. Trzeba szukać specjalnych sklepów, które w dodatku położone są w niekoniecznie najbardziej widocznych miejscach. Czyli - jak trafi sie piękny dzień na urlopie to nie ma czym oblać :(, a dziś byłoby co oblewać.. Chociaż dziś niekoniecznie brakuje mi płynów bo większość dnia spędziliśmy w wodzie. Dokładniej - brodząc po kolana, a czasem i po uda.. Park ma do zaoferowanie bardzo wiele, ale większość gości i tak podąża do miejsca najsłynniejszego - Zion Narrows. To przepiękny kanion Virgin River, ktory można przejść dnem. Tzn. - w towarzystwie rzeki Virgin i jeśli akurat nie ma obfitych opadów deszczu. Wtedy wąwóz staje sie śmiertelną pułapką. Nam starczyło sił na przejście kilku mil w górę rzeki (potem trzeba było wrócić, czyli - 2 wycieczki na raz :) ), ale i to wystarczy z wielkim zapasem. Praktycznie non stop idzie się w przepięknej scenerii, wsród ciagle zmieniających sie kształtów i kolorów ścian i wody. Kulminacją marszu jest miejsce zwane Wall Street, gdzie ściany zbliżają się do siebie na kilka metrów. Warto znieść wszystkie niedogodności łażenia po zimnej rzece o kamienistym dnie. Natura w tym miejscu budzi ogromny szacunek..
Po południu skorzystanie z amerykańskiej pralni samoobsługowej już nie sprawiło nam żadnych trudności :). Kiedyś uważałem to za trochę dziwną fanaberię, dziś zaczynam żałować że u nas ta usługa nie jest w ogóle popularna. To bardzo wygodna rzecz, i wspomaga budowanie/wzmacnianie relacji :).
Jutro - Vegas..
Park Zion położony jest w południowej części Utah, stanu bardzo pięknego, ale niestety nie pozbawionego poważnej wady: alkoholu powyżej 3% w normalnym sklepie nie uświadczysz. Trzeba szukać specjalnych sklepów, które w dodatku położone są w niekoniecznie najbardziej widocznych miejscach. Czyli - jak trafi sie piękny dzień na urlopie to nie ma czym oblać :(, a dziś byłoby co oblewać.. Chociaż dziś niekoniecznie brakuje mi płynów bo większość dnia spędziliśmy w wodzie. Dokładniej - brodząc po kolana, a czasem i po uda.. Park ma do zaoferowanie bardzo wiele, ale większość gości i tak podąża do miejsca najsłynniejszego - Zion Narrows. To przepiękny kanion Virgin River, ktory można przejść dnem. Tzn. - w towarzystwie rzeki Virgin i jeśli akurat nie ma obfitych opadów deszczu. Wtedy wąwóz staje sie śmiertelną pułapką. Nam starczyło sił na przejście kilku mil w górę rzeki (potem trzeba było wrócić, czyli - 2 wycieczki na raz :) ), ale i to wystarczy z wielkim zapasem. Praktycznie non stop idzie się w przepięknej scenerii, wsród ciagle zmieniających sie kształtów i kolorów ścian i wody. Kulminacją marszu jest miejsce zwane Wall Street, gdzie ściany zbliżają się do siebie na kilka metrów. Warto znieść wszystkie niedogodności łażenia po zimnej rzece o kamienistym dnie. Natura w tym miejscu budzi ogromny szacunek..
Po południu skorzystanie z amerykańskiej pralni samoobsługowej już nie sprawiło nam żadnych trudności :). Kiedyś uważałem to za trochę dziwną fanaberię, dziś zaczynam żałować że u nas ta usługa nie jest w ogóle popularna. To bardzo wygodna rzecz, i wspomaga budowanie/wzmacnianie relacji :).
Jutro - Vegas..
niedziela, 13 lipca 2014
Rekordy na pustyni solnej
12.07
Dzisiejszy dzień w zasadzie przeznaczony był na przemieszczenia się w okolice Parku Zion ale.. No właśnie, nie całkiem po drodze, ale prawie :) (jedyne 100 mil - dla chcącego nic trudnego ;) ), znajduje się sporych rozmiarów pustynia solna - Wielka Pustynia Słona. Jakiś czas temu wypłynęlo stąd przez jedną z przełęczy sporo wody ( trochę zostało - m.in. W jeziorze nad którym byliśmy wczoraj) i powstała idealnie równa płaszczyzna na której można obserwować krzywiznę ziemi - podobno niewiele jest takich miejsc na świecie.. Po wyjeździe z Salt Lake City na zachód, ciągnie się mniej więcej 50 milowy odcinek autostrady międzystanowej, która przecina biało/szare pustkowie, pod koniec którego można zatrzymać się na parkingu i korzystać z uroków tego wyjątkowego miejsca.. Niektórzy poprzestają na adorowaniu pięknych widoków:
, niektórzy czują zew pustyni i robią rożne rzeczy żeby być jeszcze bliżej natury..
Teren jest twardy ( teraz, bo kiedy wiosną i jesienią padają deszcze, to lepiej się tu nie zapuszczać) ipokryty grubą warstwą soli. Słońce stoi wysoko, promienie odbijają sie od ogromnej tafli - nawet w okularach trudno wytrzymać..
Kilka mil dalej znajduje się miejsce znane wszystkim fanom sportów motorowych - tor Bonneville. Kilka mil odesparowanego terenu pustyni, gdzie różni zapaleńcy - i Ci profesjonalni i Ci, dla których jest to tylko/aż pasją, zmagają sie ze swoimi barierami prędkości. Krótka deklaracja i staliśmy sie członkami stowarzyszenia przyjaciół szybkich wyścigów, dzięki czemu zyskaliśmy dostęp do miejsc postojowych, startu i punktu pomiaru prędkości ktory znajduje sie na 3ciej mili.. Można spotkać tu pojazdy przeróżne - od superszybkich, dwusilnikowych ( 2xV8) monstrów, które potrafią przekroczyć prędkość 500 mil/h, po pojazdy na pierwszy rzut oka nie wyglądające na demony prędkości..
Przygladalismy się trochę tym ludziom - widać ze to dla nich wspaniała zabawa i sposób na życie. Czasem zmagają sie z trudnościami - jak np. ci panowie, którzy dobrych 10 min. walczyli, żeby zamknąć blaszaną pokrywę kabiny kierowcy (pilota ? ):
, ale zupełnie ich to nie zraża.. Pozazdrościć ;) (choć trochę gorąco i cholernie słono :) ).
Po kilku godzinach - w drogę. Większość trasy to stanowe, "boczne" highway'e stanu Nevada. Zakręt co kilkadziesiąt kilometrów, pojedyncze auta mijane co kilka minut, piękne widoki, i.. napój energetyczny w dłoni, bo jak tu nie zasnąć za kierownicą :).
Po przejechaniu grubo ponad 400 mil nocleg w Hurricane, kilka minut drogi od Parku Zion. Zobaczymy jak daleko wpuści nas jutro rzeka, która płynie dnem kanionu o tej samej nazwie..
Dzisiejszy dzień w zasadzie przeznaczony był na przemieszczenia się w okolice Parku Zion ale.. No właśnie, nie całkiem po drodze, ale prawie :) (jedyne 100 mil - dla chcącego nic trudnego ;) ), znajduje się sporych rozmiarów pustynia solna - Wielka Pustynia Słona. Jakiś czas temu wypłynęlo stąd przez jedną z przełęczy sporo wody ( trochę zostało - m.in. W jeziorze nad którym byliśmy wczoraj) i powstała idealnie równa płaszczyzna na której można obserwować krzywiznę ziemi - podobno niewiele jest takich miejsc na świecie.. Po wyjeździe z Salt Lake City na zachód, ciągnie się mniej więcej 50 milowy odcinek autostrady międzystanowej, która przecina biało/szare pustkowie, pod koniec którego można zatrzymać się na parkingu i korzystać z uroków tego wyjątkowego miejsca.. Niektórzy poprzestają na adorowaniu pięknych widoków:
Teren jest twardy ( teraz, bo kiedy wiosną i jesienią padają deszcze, to lepiej się tu nie zapuszczać) ipokryty grubą warstwą soli. Słońce stoi wysoko, promienie odbijają sie od ogromnej tafli - nawet w okularach trudno wytrzymać..
Kilka mil dalej znajduje się miejsce znane wszystkim fanom sportów motorowych - tor Bonneville. Kilka mil odesparowanego terenu pustyni, gdzie różni zapaleńcy - i Ci profesjonalni i Ci, dla których jest to tylko/aż pasją, zmagają sie ze swoimi barierami prędkości. Krótka deklaracja i staliśmy sie członkami stowarzyszenia przyjaciół szybkich wyścigów, dzięki czemu zyskaliśmy dostęp do miejsc postojowych, startu i punktu pomiaru prędkości ktory znajduje sie na 3ciej mili.. Można spotkać tu pojazdy przeróżne - od superszybkich, dwusilnikowych ( 2xV8) monstrów, które potrafią przekroczyć prędkość 500 mil/h, po pojazdy na pierwszy rzut oka nie wyglądające na demony prędkości..
Przygladalismy się trochę tym ludziom - widać ze to dla nich wspaniała zabawa i sposób na życie. Czasem zmagają sie z trudnościami - jak np. ci panowie, którzy dobrych 10 min. walczyli, żeby zamknąć blaszaną pokrywę kabiny kierowcy (pilota ? ):
, ale zupełnie ich to nie zraża.. Pozazdrościć ;) (choć trochę gorąco i cholernie słono :) ).
Po kilku godzinach - w drogę. Większość trasy to stanowe, "boczne" highway'e stanu Nevada. Zakręt co kilkadziesiąt kilometrów, pojedyncze auta mijane co kilka minut, piękne widoki, i.. napój energetyczny w dłoni, bo jak tu nie zasnąć za kierownicą :).
Po przejechaniu grubo ponad 400 mil nocleg w Hurricane, kilka minut drogi od Parku Zion. Zobaczymy jak daleko wpuści nas jutro rzeka, która płynie dnem kanionu o tej samej nazwie..
Subskrybuj:
Posty (Atom)