Powyższe jest oczywistą prawdą i życie to potwierdza niemal codziennie. Z drugiej strony - co to byłoby za życie w wiecznym szczęściu - gdzie wtedy sens ? Że i tak go nie ma ? Tak czy inaczej - dziś było z tym różnie..
Rano miał być rejs pelagiczny, ale intuicja człowieka morza (znaczy - nie moja) już od wczoraj podpowiadała, że g. z tego będzie. I było. Powody widać na części zamieszczonych zdjęć - wiatr 80km/h, ulewny momentami deszcz - jakim albatrosom chciałoby się fruwać w taką pogodę ? Rozumiemy i życia narażać nie będziemy. Próbowaliśmy rano w kilku miejscach wychylić nos z samochodu, ale przyjemne to nie było. Dziki ocean na wyciągnięcie ręki. Żeby się nie zanudzić - zgubiłem telefon. Potem 2h namieszaliśmy go za pomocą iPada - wszystko wskazywało że mam go przy sobie albo jest w samochodzie. Auto „wywrócone” na lewą stronę, ja przeszukany kilka razy - nie ma. A „find my phone” pokazuje, że jest.. Cała historia jest na długą opowieść, koniec końców - telefon znalazł się w oddziale banku przy ulicy na której parkowaliśmy.
Po ogromnej porcji fish and chips (oj nieprędko zjem znów to coś) pojechaliśmy w kierunku Picton, gdzie jest przeprawa na wyspę północną. Po drodze - Waikarapi Lagoon. Przepiękne „ptasie” miejsce. Przez ten cholerny telefon musieliśmy odpuścić większość szlaku - wielka szkoda bo miejsce wyjątkowe. Czarny Łabędź uchodzi u nas za synonim czegoś absolutnie nieoczekiwanego, a my z tymi ptakami „widujemy” się już trzeci dzień. I nie tylko z nimi..
Jutro - kierunek Wellington.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz