sobota, 16 marca 2013

Ostatni dzień:byli Majowie, czas na Azteków.

Ostatni dzień, więc pora zacząć przygotowania do zmiany czasu :). Pobudka o 5.30, o siódmej - w autobusie do Mexico City.. Między 9tą a 10tą przekonaliśmy się co oznacza ruch i korki w tym mieście. Jeśli to tylko możliwe - trzeba tu jeździć metrem. Zamiast planowanych 2.15h podróż trwała trzy, z czego połowa - po mieście..
Na nasze pożegnanie z Meksykiem wybraliśmy największą strefę archeologiczną - Teotihuacan, która znajduje się 50km na północ od stolicy. Znajdują się tu m.in. trzy słynne piramidy, nieduża - Pierzastego Węża, wielka - Księżyca,



i ogromna ;) - Piramida Słońca (poświęcona pirwotnie, nomen omen, bogowi deszczu..) .



Cała strefa jest bardzo duża, znajduje się na terenie dawnego miasta Azteków,w którym, w okresie jego świetności, żyło ponad sto tysięcy ludzi. Widok z piramidy Księżyca na główny trakt - Drogę Umarłych - budzi respekt..



Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie ale nawet na te parę godzin warto było jechać
Jeszcze tylko powrót do stolicy, ostatni posiłek (żeby się nie zatruć ;) ) i - w drogę. Samolot właśnie rusza :).
P.S.
Wylądowaliśmy szczęśliwie.., ale staje sięmałą tradycją, że z tego kierunku wracamy bez bagaży. Tym razem - połowy..

piątek, 15 marca 2013

Puebla - miasto (kolorowych) kościołów.

Starówka Puebli wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jak na bastion katolicyzmu z czasów kolonialnych przystało - w samym tylko ścisłym centrum miasta znajduje się około 80 kościołów, z prawdziwą perłą, zwaną tu ósmym cudem świata, Kaplicą Rosario w klasztorze Santo Domingo


oraz największą katedrą na kontynencie amerykańskim na czele. Postanowiliśmy sprawdzić jak sprawy się mają na żywo :).
Miłym zaskoczeniem jest to, że te wszystkie kościoły ( no.. nie odwiedziliśmy wszystkich.. :) ), przynajmniej z zewnątrz są bardzo kolorowe. Nawet sama katedra, mimo sinej fasady, w dużej części pomalowana jest na brązowy (żywy..) kolor.


Poza tym był jeszcze kościół bordowy,


żółty,


pomarańczowo-ciemnożółty,



wielokolorowy, z akcentami kafelkowymi - bardzo tu charakterystycznymi,


i niebieski (temu już zdjęcia nie zrobiłem ;) ).
Puebla jest w ogóle bardzo kolorowa. Domy,



ulice,





wnętrza restauracji,


:)


a nawet panie sprzątające ulice ;).


Kolory za długo nie powinny pozostawać nie zmienione,


można je też wykorzystywać,żeby pozostać niewidocznym w centrum miasta. Przynajmniej - spróbować :).


Trzeba powiedzieć, że im dłużej kluczyliśmy ulicami miasta tym bardziej zaczynało ono nam się podobać.. Po drodze trafiliśmy m.in. na rynek rybny, gdzie w "morskiej" restaturacji spróbowaliśmy m.in. koktajlu z krewetek i Ceviche z ośmiornicy - mam nadzieję, że nasze żołądki i to wytrzymają.. Zostałem też właścicielem gustownego, bardzo kolorowego, ręcznie robionego poncho :). Rozmiar - XXL (było robione chyba na amerykańskiego turystę ;) ). Jest ciepłe - przyda się na powrót. Właśnie przeczytałem, że w Warszawie jak wylądujemy ma być minus 10 stopni..

Biorąc pod uwagę okoliczności - to już ostatni wpis z terytorium Meksyku. Pewnie coś jeszcze na koniec dopiszę, ale to już w samolocie..

czwartek, 14 marca 2013

Oaxaca - to miasto da się lubić..

Dzisiejszy poranek to nasze ostatnie kilka godzin w Oaxaca. Jadąc tu miałem trochę mieszane uczucia.. bo to duże miasto, bo nie ma właściwie niczego spektakularnego, przynajmniej - w samym mieście. Okazało się jednak, że jest parę rzeczy, za które to miasto da się polubić. Trzeba tylko.. dać sobie chwilę czasu. Po to np., żeby spróbować miejscowego jedzenia i Mezcalu. Żeby przyjrzeć się produkcji czekolady i zaraz jej spróbować..
Po to, żeby popatrzeć na ludzi, temu jak budzą to miasto do życia,



ciężko w nim pracują,


spędzają wolny czas i zasypiają razem z nim. Wszystko - w swoim rytmie.To wszystko jest tu na wyciągnięcie ręki.. Pulsująca ulica, ale nie tak męcząca jak np. boczne ulice Meridy. Dwa duże Mercados, gdzie kumuluje się życie miejscowych. Można np. podejrzeć jak przygotowywane są "steki po Meksykańsku": najpierw trzeba wybrać sobie "połeć" wołowiny zawieszonej/wyeksponowanej tu w postaci ogromnych, cienkich płatów, potem jest to przyprawiane i grilowane na naszych oczach. Jeszcze wcześniej, o poranku można podejrzeć jak ta wołowina jest transportowana przez Amigo-rzeźnika - wielki kawał ociekającego krwią mięsa, przerzucony wprost przez ramię..
Fascynujące jest przyglądanie się wprawie, z jaką ludzie pracujący wprost na ulicy wykonują swoje obowiązki - np. czyścicielom butów, "przygotowywaczom" sałatek owocowych (których w Meksyku na ulicach sprzedaje się ogromne ilości), czy młodego chłopaka, który w kilkanaście sekund przygotowuje miejscowy specjał - wydrążoną, podłużną bułkę, w którą "zawija" gorącą kolbę kukurydzy, którą w międzyczasie odwija z otaczających ją liści..


Główny rynek miasta żyje już od rana. Nie wiem jak to możliwe, ale już przed południem, w roboczy dzień, jest tu pełno ludzi, którzy robią "coś". Ciężko dokładnie powiedzieć co, ale to wszystko ma jedną wspólną cechę - nie widać, żeby komukolwiek się gdzieś spieszyło.. :) Ludzie siedzą na ławkach i murkach otaczających zieleńce, zakochani się obejmują, klienci czyścicieli butów, których jest tu zatrzęsienie, czytają gazety.. Z różnych stron słychać muzykę: wieczorem - Mariachi, przed południem - ulicznych "grajków" występujących na żywo albo z "pół-playbacku". Zwieńczeniem jest kilunastoosobowa orkiestra marimba, która występowała zarówno wieczorem jak i rano - z muzyką na poziomie bardzo profesjonalnym.. Pozostaje tylko siedzieć i słuchać.. Miasto ma trochę inną atmosferę niż np. poprzednie San Cristobal, bo znacznie mniej rzucają cię tu w oczy turyści. To nie sezon. I dobrze :).Przyglądamy się temu wszystkiemu, objadając się przepysznym kilogramem sałatki z czerwonych grejfrutów.. ;)


Niestety - czas na dworzec..
Droga do Puebli jest bardzo malownicza - prowadzi przez skaliste góry, jest w miarę prosta i dobrej jakości, i z naprawdę pięknymi, rozległymi widokami. Dobrze,że na podróż wybraliśmy dziś dzień :). To trochę jak przejazd przez Alpy. Tylko trochę ;). Góry są równie wysokie, skaliste, ale o łagodniejszych stokach, porośnięte są większą ilością roślinności i mają zupełnie inny kolor. Żółto-szaro-czarny. No i w alpach, na stokach, nie rosną gaje kaktusowe :).
Z ciekawostek - dziś dzień wzmożonych kontroli bezpieczeństwa. Nie wiem czy to kwestia trasy którą wybraliśmy, czy może jakichś wydarzeń, o których nie wiemy, w każdym razie sprawdzono nas już dokładnie przy wejściu do autobusu. Potem , gdzieś po półtorej godziny jazdy zatrzymał nas posterunek wojskowy. Żołnierz, który wyszedł zza umocnień zrobionych z worków z piaskiem, kazał wysiąść wszystkim, którzy mają jakiś bagaż w bagażniku, a następnie wylosował w ciemno kilka toreb (w tym - mój plecak ;) ) i kazał otworzyć w poszukiwaniu materiałów wybuchowych. Do tej pory nie zanotowaliśmy żadnych niebezpiecznych incydentów i czujemy się bezpiecznie, choć trzeba powiedzieć, że liczba policji w miastach i wojska poza miastami (wszyscy - z długą bronią) znacznie przekracza wszelkie znane mi standardy.. Później dowiedzieliśmy się,że to dziś właśnie wybrano nowego papieża, z Ameryki Południowej. Może to z tego powodu ?
Wieczorem dojechaliśmy do Puebli. Miasto na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo duże. Zocalo nie ma już tej atmosfery co poprzednie.., ale zobaczymy jutro, może to tylko pierwsze wrażenie.
Planowaliśmy zrobić jutro wypad na zbocza wulkanu, ale prognoza pogody zapowiada zachmurzenie, a i cena takiej wycieczki jest z kosmosu. Niestety czasu,żeby poczekać na poprawę i zorganizować coś tańszego już ne mamy..Zostaniemy tu dwie noce, a w piątek rankiem - do stolicy. Stamtąd jeszcze wypad, żeby zbaczyć słynne, ogromne azteckie piramidy: Słońca i Księżyca, a potem.. na lotnisko. ;)

środa, 13 marca 2013

Zastygłe wodospady Hierve El Aqua - tylko dwa takie miejsca są na świecie

1,5h lokalnym autobusem (marka o wdzięcznej nazwie Blue Bird ;) ) plus 1h pick-up'em po szutrowej, wyboistej górskiej drodze potrzebowaliśmy dziś żeby dotrzeć do miejsca wyjątkowego - jednego z dwóch takich na świecie.. Na skutek zetknięcia się wody ze skałą o specyficznym składze chemicznym, najpierw dochodzi do reakcji, która daje efekt jakby woda gotowała się na powierzchni,


a następnie woda, spływając po skale, w dalszym ciągu z nią reaguje, tworząc najpierw mini jeziorka




i fantastyczne formy..,




a następnie zastyga spływając po zboczu góry, tworząc coś, co wygląda jak zamarznięty wodospad..




Wszystko to otoczone zapierającymi dech w piersiach widokami.. Nie ukrywam - oglądałem to wszystko z przyspieszonym biciem serca.. 2,5h jakie spędziliśmy na miejscu minęło bardzo szybko. Nie obyło się też oczywiście bez tradycyjnej już dla nas w Meksyku kąpieli - tym razem z widokami znacznie szerszym niż te w Cenote'ach..
Chciałoby się tam siedzieć i patrzyć..





.. ale się nie da - trzeba było wracać :). Droga wiodła przez płaskowyż otoczony górami, ale widoki były odmienne od tego co widzieliśmy jeszcze dwa dni temu w stanie Chiapas. Tutaj góry sprawiają wrażenie pół-pustyni. Zniknęły bujne lasy. Jest sucho, gorąco i pełno kaktusów wokoło. Mają one nawet swoje praktyczne zastosowanie - można je ugrilować, albo - zrobić ogrodzene wokół domu ;) .




Powoli czas myśleć o drodze powrotnej.. Jutro przenosimy się do Puebli. Zostaniemy tam prawdopodobnie jeden dzień, a potem - ponownie Mexico City i powrót..

wtorek, 12 marca 2013

Oaxaca - czekolada i koniki polne :)

Po drugiej już, nocnej jeździe autobusem ,około szóstej rano dotarliśmy do Oaxaca - stolicy stanu o tej samej nazwie. Po znalezieniu hotelu i drobnym odpoczynku, już koło.. drugiej ;) byliśmy gotowi trochę się rozejrzeć..
Okolica słynie głównie z dwóch rzeczy (choć nie tylko.. ;) ): produkcji czekolady i Mezcalu, który podobno każdy Meksykanin pędzi tu w swoim domu ;).
Zaczęliśmy od tej pierwszej.. Na ulicach pełno jest czegoś w rodzaju pijalni/mieszalni, gdzie można nie tylko spróbować pysznej czekolady w różnych postaciach, czy prawdziwego kakao, ale i podejrzeć jak w specjalnych urządzeniach przygotowywana jest, zamówiona wg wybranej przez nas receptury czekolada, np - z orzechami :).



Przy okazji dowiedziałem się,że na kilogram ziarna kakaowego "wchodzi" 2 kg cukru.. No gorzka to ta czekolada nie jest ;). Zresztą - czekolada używana jest tutaj w dość dziwnych zestawieniach - np. specjalnością okolicznych restauracji jest.. pieczony kurczak w czekoladzie. Ja spróbowałem czekolady z chili/salsą i.. pozostanę przy dawnych przyzwyczajeniach :).
Na drugie danie można spróboać tu np. .. prażonych koników polnych. Można sobie wybrać wielkość, czy stopień wypieczenia :).



Pachnie to niezbyt zachęcająco.., ale skoro Mezcal dostępny jest w niemal co drugiej bramie - co odważniejsi mogą próbować, najwyżej szybko popiją.. W końcu agawa to właściwie lekarstwo ;).
Po uczcie dla ciała jest też okazja dla uczty dla ducha. Można np. nacieszyć wzrok produkowanymi w niedalekiej wsi, mega-kolorowymi, dla mnie będącymi kwintesencją wyobrażeń o Meksyku, figurkami..




albo posłuchać wieczorem koncertu wirtuozów marimby..



W końcu muzyka, zwłaszcza w dobrym wykonaniu, to uniwersalny język i nieodmiennie wzbudza dobre emocje..
Teraz czas na Mezcal. Jutro - czas na cuda natury.. ;)

niedziela, 10 marca 2013

Chamula - tak dziwnie jeszcze nie było..

Chamula to wioska położona kilkanaście minut jazdy colectivo od San Cristobal. Odjazd - z przedmieść gdzie "czuć" prawdziwy Meksyk.


Wybraliśmy się do Chamuli dziś rano.. i byliśmy świadkami baaardzo dziwnych rzeczy.. Wioskę/miasteczko zamieszkują "Indianie", którzy zachowali dość specyficzną odrębność. Charakteryzuje się ona nie tylko oryginalnymi strojami kobiet


i mężczyzn.



Mają np. swoją "miasteczkową" Policję (byliśmy akurat świadkami południowej odprawy i widzieliśmy jak w strojach organizacyjnych,


brygada podzielona na plutony,


udaje się na patrol).
Jednak największe zdziwienie/zaciekawienie "przybyszów z innego świata" ;), budzi lokalna wiara. W środku najbardziej chyba katolickiego kraju na świecie, parafianie postanowili "podziękować" katolickiemu księdzu, przejęli kościół we władanie i "poukładali sprawy" po swojemu. Do katolickiej "bazy", wiary w Chrystusa, świętych,itp. dołożyli swoje, specyficzne wierzenia i obrzędowość. Kawałeczek tego udało nam się podejrzeć i poczuć..
Kościół z zewnątrz wygląda bardzo ładnie.


Wewnątrz.. już od wejścia ciarki przechodzą człowieka po plecach..
Robienie fotografii w środku jest zabronione więc postaram się to opisać..
Wnętrze kościoła, który składa się tylko z jednej nawy jest puste - bez ławek. Panuje głęboki półmrok, roświetlany blaskiem tysięcy, wielu tysięcy świec.. Na ścianach nie ma obrazów. Kilka, które zawieszono w prezbiterium, mimo podświetlenia jarzeniówkami jest praktycznie niewidocznych - są całkowicie okopcone dymem ze świec. Wewnątrz czuć intensywny zapach wosku pomieszany z zapachem igliwia - długich na 15-20cm, cienkich igiełek, które są rozsypane na całej podłodze. Wzdłuż ścian, gęsto, jedna obok drugiej, porozstawiane są figury świętych - każda schowana w czymś rodzaju gabloty, z rzeźbioną ramą z przodu. Każda figura jest podpisana białą farbą na szybie gabloty. Każdy święty ma na szyi zawieszone lustro - po to żeby "odbijać" działanie złych duchów. Dzięki gablotom figury są w ogóle widoczne - bez nich wyglądałyby pewnie tak jak ściany i sufit - kompletnie osmolone. Gabloty toną w kwiatach - w większości białych, przeplatanych czasem jakimś kołorowym bukietem. Kwiatów w całym kościele jest naprawdę mnóstwo - pierwsze wrażenie po wejściu do kościoła i przyzwyczajeniu wzroku - to to,że kościół wypełniony jest świecami i kwiatami.. Wzdłuż ścian, przed gablotami, poustawiane są stoły, prawdopodobnie pozostałości oryginalnych ołtarzy kościoła - są solidne i rzeźbione. Całe stoły zastawione są płonącymi, szklanymi lampkami-świecami. Ale świece płoną nie tylko tam. Na podłodze, wśród igliwia, siedzą wprost na posadzce grupki miejscowych - czasem dwie/trzy, czasem więcej osób. Jest sporo dzieci - pewnie to rodziny. Każda z nich odprawia swój rytuał. Słychać modlitwy - niektórzy siedząc lub klęcząc przed figurami świętych modlą się głośno. Niektórzy - w skupieniu klęczą/pochylają się.. Każda z rodzin rozstawia przed sobą coś w rodzaju ołtarzyka ze świec -zazwyczaj kilka, czasem więcej rzędów po kilka/kilkanaście świec. W zależności pewnie od zamożności rodziny, są to albo świeczki niewiele większe od naszych urodzinowych/tortowych, a czasem - wysokie nawet na 30-40cm. Wszystko to rozstawione jest wprost na podłodze, wśród igliwia. Świece są zapalane dopiero po rozstawieniu wszystkich - powstaje z tego taki mini, płonący dywanik...Pomiędzy poszczególnymi rzędami świec rozsypywane jest czasem igliwie, czasem - płatki kwiatów. Następnie rodzina się modli i odprawia rytuał, którego istotną częścią jest.. coca-cola i żywa kura (ewentualne - jajka). Podobno miejscowi wierzą,że cola powoduje odruchy wymiotne, dzięki czemu mogą oczyścić ciało ze "złych duchów".. Colę piją z namaszczeniem, rozlewając do niewielkich szklaneczek/kieliszków - po kolei każdy członek grupy. Następnie przepijają to czymś przezroczystym - chyba nie wodą.. (tłumaczyłoby to odruchy wymiotne?). U niektórych grup zaobserwowaliśmy oprócz Coca Coli też Fantę.. Hmm.. Jaką funkcję pełni kura/kogut muszę jeszcze wygooglać,prawdopodobnie - kumuluje w sobie złe moce. W każdym razie posługują się nią wykonując kurą kręgi nad płonącymi świecami, a następnie - nad niektórymi członkami rodzin (zdaje się - tymi, którym coś dolega).Widzieliśmy taki magiczny rytuał wykonywany np. nad dzieckiem.. Niektóre kury ponoć na koniec tracą życie przez ukręcenie głowy (uśmiercane są złe moce?), ale nie zaobserwowaliśmy tego dziś..Może zależy to od choroby ? Do kościoła przynoszone są oprócz kur również jajka - prawdopodobnie pełnią podobną rolę do kur - odstraszają złe duchy.. pewnie w mniej uciążliwych dolegliwościach.. Poszczególne grupy/rodziny siedzą wszędzie, zwróceni w różne strony - wygląda, że wybierają sobie po prostu patronów/pośredników w ich modlitwach. Pomiędzy modlącymi kręcą się panowie "zakrystianie" skrobiąc wosk z podłogi i robiąc miejsce następnym.
Cały czas się dziwnie czuję - nawet teraz gdy to opisuję..
Po wyjściu, po rundce po okolicy i obowiązkowym już handlu ;),


przenieśliśmy się do sąsiedniej wioski - Zinacantan. Tam ludzie ubierają się trochę inaczej - dominującym kolorem jest purpurowy/fioletowy,


a poncza mężczyzn mają charakterystyczne frędzle. Kościół w miateczku jest również specyficzny - cały tonie w kwiatach, z hodowli których okolica słynie, a figury świętych też "przystrojone" są w lustra. W bocznej kaplicy rozstawiony był ogromny stół z dosuniętymi ławami - jakby przygotowany do wspólnego jedzenia. Wprawdzie żadnych obrzędów nie zaobserwowaliśmy, ale przyglądając się miejscu też bym się nie zdziwił gdyby okazało się, że katolickiego księdza tu nie ma..
Popołudnie to już tradycyjnie - wyszukiwanie odpowiedniego miejsca na posiłek (dziś było pysznie ;) ) i podglądanie - nie tylko miejscowych,


np. chłopca sprzedającego watę cukrową, zmęczonego, wracającego do domu,


czy młodego przedstawiciela miejscowej klasy średniej ;)


ale i zblazowanych lekko turystów :).


Jutro - ruszamy dalej, do Oaxaca. Nocnym autobusem..