Chamula to wioska położona kilkanaście minut jazdy colectivo od San Cristobal. Odjazd - z przedmieść gdzie "czuć" prawdziwy Meksyk.

Wybraliśmy się do Chamuli dziś rano.. i byliśmy świadkami baaardzo dziwnych rzeczy.. Wioskę/miasteczko zamieszkują "Indianie", którzy zachowali dość specyficzną odrębność. Charakteryzuje się ona nie tylko oryginalnymi strojami kobiet

i mężczyzn.

Mają np. swoją "miasteczkową" Policję (byliśmy akurat świadkami południowej odprawy i widzieliśmy jak w strojach organizacyjnych,

brygada podzielona na plutony,

udaje się na patrol).
Jednak największe zdziwienie/zaciekawienie "przybyszów z innego świata" ;), budzi lokalna wiara. W środku najbardziej chyba katolickiego kraju na świecie, parafianie postanowili "podziękować" katolickiemu księdzu, przejęli kościół we władanie i "poukładali sprawy" po swojemu. Do katolickiej "bazy", wiary w Chrystusa, świętych,itp. dołożyli swoje, specyficzne wierzenia i obrzędowość. Kawałeczek tego udało nam się podejrzeć i poczuć..
Kościół z zewnątrz wygląda bardzo ładnie.

Wewnątrz.. już od wejścia ciarki przechodzą człowieka po plecach..
Robienie fotografii w środku jest zabronione więc postaram się to opisać..
Wnętrze kościoła, który składa się tylko z jednej nawy jest puste - bez ławek. Panuje głęboki półmrok, roświetlany blaskiem tysięcy, wielu tysięcy świec.. Na ścianach nie ma obrazów. Kilka, które zawieszono w prezbiterium, mimo podświetlenia jarzeniówkami jest praktycznie niewidocznych - są całkowicie okopcone dymem ze świec. Wewnątrz czuć intensywny zapach wosku pomieszany z zapachem igliwia - długich na 15-20cm, cienkich igiełek, które są rozsypane na całej podłodze. Wzdłuż ścian, gęsto, jedna obok drugiej, porozstawiane są figury świętych - każda schowana w czymś rodzaju gabloty, z rzeźbioną ramą z przodu. Każda figura jest podpisana białą farbą na szybie gabloty. Każdy święty ma na szyi zawieszone lustro - po to żeby "odbijać" działanie złych duchów. Dzięki gablotom figury są w ogóle widoczne - bez nich wyglądałyby pewnie tak jak ściany i sufit - kompletnie osmolone. Gabloty toną w kwiatach - w większości białych, przeplatanych czasem jakimś kołorowym bukietem. Kwiatów w całym kościele jest naprawdę mnóstwo - pierwsze wrażenie po wejściu do kościoła i przyzwyczajeniu wzroku - to to,że kościół wypełniony jest świecami i kwiatami.. Wzdłuż ścian, przed gablotami, poustawiane są stoły, prawdopodobnie pozostałości oryginalnych ołtarzy kościoła - są solidne i rzeźbione. Całe stoły zastawione są płonącymi, szklanymi lampkami-świecami. Ale świece płoną nie tylko tam. Na podłodze, wśród igliwia, siedzą wprost na posadzce grupki miejscowych - czasem dwie/trzy, czasem więcej osób. Jest sporo dzieci - pewnie to rodziny. Każda z nich odprawia swój rytuał. Słychać modlitwy - niektórzy siedząc lub klęcząc przed figurami świętych modlą się głośno. Niektórzy - w skupieniu klęczą/pochylają się.. Każda z rodzin rozstawia przed sobą coś w rodzaju ołtarzyka ze świec -zazwyczaj kilka, czasem więcej rzędów po kilka/kilkanaście świec. W zależności pewnie od zamożności rodziny, są to albo świeczki niewiele większe od naszych urodzinowych/tortowych, a czasem - wysokie nawet na 30-40cm. Wszystko to rozstawione jest wprost na podłodze, wśród igliwia. Świece są zapalane dopiero po rozstawieniu wszystkich - powstaje z tego taki mini, płonący dywanik...Pomiędzy poszczególnymi rzędami świec rozsypywane jest czasem igliwie, czasem - płatki kwiatów. Następnie rodzina się modli i odprawia rytuał, którego istotną częścią jest.. coca-cola i żywa kura (ewentualne - jajka). Podobno miejscowi wierzą,że cola powoduje odruchy wymiotne, dzięki czemu mogą oczyścić ciało ze "złych duchów".. Colę piją z namaszczeniem, rozlewając do niewielkich szklaneczek/kieliszków - po kolei każdy członek grupy. Następnie przepijają to czymś przezroczystym - chyba nie wodą.. (tłumaczyłoby to odruchy wymiotne?). U niektórych grup zaobserwowaliśmy oprócz Coca Coli też Fantę.. Hmm.. Jaką funkcję pełni kura/kogut muszę jeszcze wygooglać,prawdopodobnie - kumuluje w sobie złe moce. W każdym razie posługują się nią wykonując kurą kręgi nad płonącymi świecami, a następnie - nad niektórymi członkami rodzin (zdaje się - tymi, którym coś dolega).Widzieliśmy taki magiczny rytuał wykonywany np. nad dzieckiem.. Niektóre kury ponoć na koniec tracą życie przez ukręcenie głowy (uśmiercane są złe moce?), ale nie zaobserwowaliśmy tego dziś..Może zależy to od choroby ? Do kościoła przynoszone są oprócz kur również jajka - prawdopodobnie pełnią podobną rolę do kur - odstraszają złe duchy.. pewnie w mniej uciążliwych dolegliwościach.. Poszczególne grupy/rodziny siedzą wszędzie, zwróceni w różne strony - wygląda, że wybierają sobie po prostu patronów/pośredników w ich modlitwach. Pomiędzy modlącymi kręcą się panowie "zakrystianie" skrobiąc wosk z podłogi i robiąc miejsce następnym.
Cały czas się dziwnie czuję - nawet teraz gdy to opisuję..
Po wyjściu, po rundce po okolicy i obowiązkowym już handlu ;),

przenieśliśmy się do sąsiedniej wioski - Zinacantan. Tam ludzie ubierają się trochę inaczej - dominującym kolorem jest purpurowy/fioletowy,

a poncza mężczyzn mają charakterystyczne frędzle. Kościół w miateczku jest również specyficzny - cały tonie w kwiatach, z hodowli których okolica słynie, a figury świętych też "przystrojone" są w lustra. W bocznej kaplicy rozstawiony był ogromny stół z dosuniętymi ławami - jakby przygotowany do wspólnego jedzenia. Wprawdzie żadnych obrzędów nie zaobserwowaliśmy, ale przyglądając się miejscu też bym się nie zdziwił gdyby okazało się, że katolickiego księdza tu nie ma..
Popołudnie to już tradycyjnie - wyszukiwanie odpowiedniego miejsca na posiłek (dziś było pysznie ;) ) i podglądanie - nie tylko miejscowych,

np. chłopca sprzedającego watę cukrową, zmęczonego, wracającego do domu,

czy młodego przedstawiciela miejscowej klasy średniej ;)

ale i zblazowanych lekko turystów :).

Jutro - ruszamy dalej, do Oaxaca. Nocnym autobusem..