Pomalutku to najczęściej używane dziś słowo przez nas. Pobudka - zgodnie z planem - o 3 rano (nawet trochę wcześniej). Niestety długość snu zdecydowanie odbiegała od planu - spaliśmy może z godzinę, choć w śpiworach byliśmy po osiemnastej. Obozowisko składa się z kilku baraków z rzędami "pokoi" (po cztery materace w każdym) i namiotów. Na szczęście uniknęliśmy noclegu w namiocie, ale ponieważ panował tłok - oprócz znajomej Bułgarki dokwaterowali nam chrapiącego Duńczyka. Żeby on tylko chrapał.. Oprócz tego cienkie ściany, skrzypiące i trzaskające drzwi, tłok, obsługa pracująca do późna, 150 osób biegających po zmroku do toalety, plus wysokość i emocje.. A przed nami najcięższy dzień trekkingu. Wyszliśmy przed czwartą w całkowitych ciemnościach, od początku dosyć mocno do góry boczną moreną lodowca. Temperatura w okolicach minus 10 - woda w butelce zamarzła po trzech n godzinach.. Po półtorej godziny od startu (mogło być jakieś 4700) dopadł mnie paskudny kryzys - mimo niezłej aklimatyzacji i wcześniejszego braku objawów choroby wysokościowej - zawroty głowy nasilające się z każdym krokiem. Czułem się jakbym miał ze 3 promile we krwi, do tego problemy z artykulacją słów. Staję, głęboko oddycham, wyrównuję oddech, wirowanie ustaje, robię trzy kroki, zawrót się nasila i czuję, że zaraz wyląduję na ziemi.. A miało być: powolutku, powolutku. Pierwsza zasada w takiej sytuacji to wspinać się bardzo powoli, nie "wyrywać", równy rytm i kontrola oddechu/tętna. No i tak było - tak mi się wydaje, a tu taki pasztet. Bardzo zwolniliśmy, zaczęły mnie nachodzić czarne myśli. Wtedy do akcji włączył się nasz przewodnik Ram: sięgnął za pazuchę i wyciągnął magiczną buteleczkę z przezroczystym płynem, wziął kilka kropli na palec i posmarował mi okolice zatok i trochę pod nosem. Stwierdził że powinno pomóc w przyswajaniu tlenu. Ostrożnie spróbowałem iść dalej, jednocześnie starając się maksymalnie wewnętrznie "zmotywować" i po kilku minutach - pomogło. Po następnych kilku - zawroty w zasadzie ustąpiły. Muszę koniecznie go dopytać co jest w tej buteleczce.. Po jakieś pół h poprosiłem o poprawkę i zacząłem się zastanawiać czy tego nie wypić.. Tak czy inaczej - bardzo krótki sen i dość skromne śniadanie na pewno w tym przypadku nie pomogły.
Podejście pod przełęcz jest proste technicznie, ale dość długie i różnica wysokości do pokonania jednak dość spora, jak na amatorów i tą wysokość: około 650 m. Do tego dochodzi zimno i niewyspanie ( późniejsze wyjście groziło by walką z silnym wiatrem - u samej góry do przejścia jest kilka kilometrów). W dodatku - powolutku.. Całość podejścia zajęła nam około czterech godzin. Pod koniec - już siłą woli. Ale na górze byliśmy szczęśliwi jakby to było wejście na Everest. Dla mnie, po wszystkich kłopotach z kolanami i kręgosłupem, tak trochę było, szczególnie po przejściach ostatnich dwóch lat. Mój GPS pokazał większą wysokość niż oficjalnie jest podawane - czytałem gdzieś, że ta oficjalna powinna być skorygowana - od dziś nasz osoby rekord wysokości to 5144 mnpm. I pewnie już taki zostanie. U góry kilka fotek i - w dół. Do przejścia jeszcze 1300 m w pionie. Widoki po drugiej stronie nie mniej piękne niż do tej pory - trochę jest jak z tym powiedzeniem o Neapolu: zobaczyć i umrzeć :) - idę o zakład że to jeden z piękniejszych trekkingów w Himalajach. I główną atrakcję można obejrzeć właściwie ze wszystkich stron. Żeby jeszcze tu u góry było trochę cieplej.
Dziś nocleg na 3800 mnpm w Bimthang. Jutro ostatni dzień marszu - przewodnik próbuje załatwić lokalnego jeepa żeby skończyć trekking półtorej godziny wcześniej i zanocować w jakimś większym mieście, wtedy powrót do Katmandu pojutrze poszedłby sprawniej. Ale jutro jest duże hinduistyczne święto i kierowcy mają inne plany. Się zobaczy..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz