Rano krótka, ale miła wizyta w agencji organizującej nasz trekking. Dopełniliśmy formalności, trochę dodatkowych wiadomości, koszulki z logo firmy, płatność i - " na miasto". W Katmandu można się jednocześnie zakochać i trochę je znielubić. Ma swój klimat, podobny trochę do indyjskich miast, ale pomimo biedy - jest o wiele czyściej. Bardzo gęsta zabudowa (najgorsze miejsce na trzęsienie ziemi..), wąskie uliczki, mnóstwo wszelkiego rodzaju jednośladów. Nie będę zbyt szczegółowo opisywał - zdjęcia to pokazują lepiej. Duże zapylenie i spaliny dopełniają "atmosfery" - coś za coś..
Uderzające dla mnie jest to jak miasto podniosło się z ogromu zniszczeń po trzęsieniu sprzed dziesięciu lat - prawie nigdzie nie widać śladów. Tyle że mieszkając na drugim piętrze jednego z najwyższych budynków w okolicy mam mieszane uczucia.. Tradycyjnie już - trochę "zgubiliśmy" się wśród uliczek starej części Katmandu, potem wizyta w kompleksie świątyń (po przyjrzeniu się detalom świątyni Kamasutry już rozumiem skąd czerpie inspiracje przemysł pornograficzny - korzenie sięgają głęboko..), zamek królewski z misternie rzeźbionymi detalami z drewna teak'owego, gdzie dopiero całkiem niedawno wpuszczono zwiedzających po tym jak Nepal znienacka stał się republiką. Na koniec świątynia małp na wzgórzu z którego widać całe Katmandu i pyszna kolacja w japońskiej knajpie. Pikantne to japońskie żarcie. Bardzo intensywnie, szczególnie biorąc pod uwagę ilość snu (5h po czterdziestogodzinnej podróży), ale miasto jest zdecydowanie tego warte..
Wieczorem jeszcze spotkanie organizacyjne a o siódmej rano - w drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz