Nocleg jeszcze na 3800. Spaliśmy jak dzieci - od 19tej do 5 tej rano. Temperatura jeszcze ujemna. Choć to ostatni dzień w górach to nie znaczy że nic ciekawego już nie ma do oglądania. Podobnie jak druga część drogi wczoraj, tak dziś do południa schodzimy głównie moreną boczną lodowca (właściwie - lodowców) z przepięknymi widokami na 7 tysięczne olbrzymy. Do ostatniego dnia trasa nie rozczarowuje. Jesteśmy już mocno zmęczeni i te ostatnie ponad 40 tysięcy kroków kosztuje nas sporo wysiłku. W dwa dni ponad 3 km w dół. Na szczęście ostatnie półtorej godziny zostało nam "darowane" - nasz przewodnik "załatwił" dla nas auto terenowe jedną miejscowość przed planowanym końcem. Potem jeszcze tylko 4 h off roadu ( większość po szlaku Annapurna Circuit) "higwayem" zawieszonym nas brzegu ogromnej doliny i jesteśmy w pierwszym mieście od dwóch tygodni. Można się umyć i trochę opatrzyć. Poza katarem póki co nic nie dolega..
wtorek, 24 października 2023
Pomalutku, pomalutku - Larkya La 5106 (5144) mnpm
Pomalutku to najczęściej używane dziś słowo przez nas. Pobudka - zgodnie z planem - o 3 rano (nawet trochę wcześniej). Niestety długość snu zdecydowanie odbiegała od planu - spaliśmy może z godzinę, choć w śpiworach byliśmy po osiemnastej. Obozowisko składa się z kilku baraków z rzędami "pokoi" (po cztery materace w każdym) i namiotów. Na szczęście uniknęliśmy noclegu w namiocie, ale ponieważ panował tłok - oprócz znajomej Bułgarki dokwaterowali nam chrapiącego Duńczyka. Żeby on tylko chrapał.. Oprócz tego cienkie ściany, skrzypiące i trzaskające drzwi, tłok, obsługa pracująca do późna, 150 osób biegających po zmroku do toalety, plus wysokość i emocje.. A przed nami najcięższy dzień trekkingu. Wyszliśmy przed czwartą w całkowitych ciemnościach, od początku dosyć mocno do góry boczną moreną lodowca. Temperatura w okolicach minus 10 - woda w butelce zamarzła po trzech n godzinach.. Po półtorej godziny od startu (mogło być jakieś 4700) dopadł mnie paskudny kryzys - mimo niezłej aklimatyzacji i wcześniejszego braku objawów choroby wysokościowej - zawroty głowy nasilające się z każdym krokiem. Czułem się jakbym miał ze 3 promile we krwi, do tego problemy z artykulacją słów. Staję, głęboko oddycham, wyrównuję oddech, wirowanie ustaje, robię trzy kroki, zawrót się nasila i czuję, że zaraz wyląduję na ziemi.. A miało być: powolutku, powolutku. Pierwsza zasada w takiej sytuacji to wspinać się bardzo powoli, nie "wyrywać", równy rytm i kontrola oddechu/tętna. No i tak było - tak mi się wydaje, a tu taki pasztet. Bardzo zwolniliśmy, zaczęły mnie nachodzić czarne myśli. Wtedy do akcji włączył się nasz przewodnik Ram: sięgnął za pazuchę i wyciągnął magiczną buteleczkę z przezroczystym płynem, wziął kilka kropli na palec i posmarował mi okolice zatok i trochę pod nosem. Stwierdził że powinno pomóc w przyswajaniu tlenu. Ostrożnie spróbowałem iść dalej, jednocześnie starając się maksymalnie wewnętrznie "zmotywować" i po kilku minutach - pomogło. Po następnych kilku - zawroty w zasadzie ustąpiły. Muszę koniecznie go dopytać co jest w tej buteleczce.. Po jakieś pół h poprosiłem o poprawkę i zacząłem się zastanawiać czy tego nie wypić.. Tak czy inaczej - bardzo krótki sen i dość skromne śniadanie na pewno w tym przypadku nie pomogły.
Podejście pod przełęcz jest proste technicznie, ale dość długie i różnica wysokości do pokonania jednak dość spora, jak na amatorów i tą wysokość: około 650 m. Do tego dochodzi zimno i niewyspanie ( późniejsze wyjście groziło by walką z silnym wiatrem - u samej góry do przejścia jest kilka kilometrów). W dodatku - powolutku.. Całość podejścia zajęła nam około czterech godzin. Pod koniec - już siłą woli. Ale na górze byliśmy szczęśliwi jakby to było wejście na Everest. Dla mnie, po wszystkich kłopotach z kolanami i kręgosłupem, tak trochę było, szczególnie po przejściach ostatnich dwóch lat. Mój GPS pokazał większą wysokość niż oficjalnie jest podawane - czytałem gdzieś, że ta oficjalna powinna być skorygowana - od dziś nasz osoby rekord wysokości to 5144 mnpm. I pewnie już taki zostanie. U góry kilka fotek i - w dół. Do przejścia jeszcze 1300 m w pionie. Widoki po drugiej stronie nie mniej piękne niż do tej pory - trochę jest jak z tym powiedzeniem o Neapolu: zobaczyć i umrzeć :) - idę o zakład że to jeden z piękniejszych trekkingów w Himalajach. I główną atrakcję można obejrzeć właściwie ze wszystkich stron. Żeby jeszcze tu u góry było trochę cieplej.
Dziś nocleg na 3800 mnpm w Bimthang. Jutro ostatni dzień marszu - przewodnik próbuje załatwić lokalnego jeepa żeby skończyć trekking półtorej godziny wcześniej i zanocować w jakimś większym mieście, wtedy powrót do Katmandu pojutrze poszedłby sprawniej. Ale jutro jest duże hinduistyczne święto i kierowcy mają inne plany. Się zobaczy..
Najwyższy obóz - Dharamsala
Zachowujemy swój rytm: pobudka 5:30, pakowanie, śniadanie 6:30, wymarsz - między 7dmą a 7dmą trzydzieści. Dzisiejszy odcinek nie jest długi ale przewyższenie spore - około 600m, nocleg na 4470 mnp. To wszystko istotne i trzeba dbać o klimatyzację - wczoraj znów śmigłowiec zabierał kolejne osoby na dół.. Dziś skręciliśmy wyraźnie na zachód - obchodzimy Manaslu od północy, przez dużą część dnia mogliśmy górę obserwować z tej strony. Przejście zajęło nam około 3h, po lunchu - kolejne wyjście aklimatyzacyjne. Zaliczyliśmy w ten sposób nasz osobisty rekord - 4730. Jutro go pobijemy :). Sceneria jest cudowna (emocje na "wysokim C" :) ), pogoda idealna, powietrze przejrzyste, trochę też przyzwyczailiśmy się do ujemnych temperatur. Czujemy się bardzo dobrze - tylko minimalne objawy u mnie - do pominięcia.. Jutro start o 3.30. 4h wspinaczki, fotka na przełęczy, a potem - w dół.
Czas w górę - Samdo
Dzisiejszy etap to początek drogi na Larke Pass, najwyższy punkt naszego trekkingu. Nocujemy w Samdo - pięknie położonej wiosce, wśród rozległych pól tarasowych, otoczonej potężnymi szczytami (choć Manaslu stąd nie widać). Etap dość krótki - około 8 km i 300m różnicy wysokości pokonaliśmy w dwie i pół godziny, ale po lunchu była jeszcze dogrywka - 350 m w górę (a potem w dół..). Jak aklimatyzacja to aklimatyzacja. Warto się wskrabać na górę nad wioską również z powodu przepięknych widoków (ciągle mam mało..) i mnóstwa drapieżnych, ogromnych ptaków krążących nad okolicznymi szczytami - teraz niektóre z nich mieliśmy pod stopami. Iza odzyskała siły, objawów choroby wysokościowej póki co, odpukać, nie widać. Warunki są ciągle spartańskie, jutro - będziemy się cieszyć jak na 4400 nie będziemy musieli nocować w namiocie. Się zobaczy..