sobota, 7 lipca 2018

04.07 Ananasowa Pustynia i Różowe Jezioro 05.07 Kalbari - mini Kolorado na Zachodzie Australii

Pobudka przed wschodem słońca - zgodnie z planem. Dzień jest bardzo krótki - codziennie będzie nam przez to brakować kilku godzin każdy co bardzo komplikuje nasz plan. Póki co napotykani Australijczycy robią wielkie oczy jak dowiadują się co z
amierzamy, a
przezornie nie mówimy im wszystkiego.. Się zobaczy dalej, bez kompromisów na pewno się nie obejdzie.
Dziś przejechaliśmy ponad 400 kilometrów co nie jest złym wynikiem."Pomogła" trochę zła pogoda - w taki deszcz nie ma sensu się włóczyć po jakichś rezerwatach ;). Dzień zaczął się od piaskowych kolorów "Pinneacle Desert". Miejsce wyjątkowe i warte odwiedzenia:
Charakterystyczne formacje skalne zostały ukształtowane z piasków wydm i co jakiś czas (tj. co kilka tysięcy lat) przez nie zasypywane, a następnie - odsłaniają się na nowo. Tzn. tak mówi jedna z teorii. Inna - że to skamieniałe pozostałości starożytnego lasu.. Tak czy inaczej - można powiedzieć, że mamy szczęście bo obecny kształt "ananasów pustyni" odsłonił się kilkaset lat temu. Nawet przelotne opady deszczu nie popsuły nam super wrażeń. Szczególnie, że potem rozpadało się na dobre - kapryśna ta zima w południowo- zachodniej Australii..

Cały dzień jechaliśmy na północ - po Indian Ocean Road. Całkiem niedawno byliśmy po drugiej stronie..
Strusie, sorry - Emu i krokodyle w ośrodku "rozrodczym" dzikich zwierząt ( czy jakoś tak) po drodze "były zamknięte", więc udaliśmy się wprost w kierunku Różowego Jeziora, które znajduje się w pobliżu portu o miło dla ucha brzmiącej nazwie Port Gregory :). Jezioro rzeczywiście intensywnie różowe, robi wrażenie. Szkoda tylko że słońce za chmurami i wiatr od oceanu urywa głowę.. Zdaje się, że to tutaj normalka, sądząc po wyglądzie okolicznych drzew - szczególnie tego najsłynniejszego, Leaning Tree:




Wspaniałego nieba południowej półkuli póki co nie widać - poczekamy..

Na koniec - nasz Trumpolot w pełnej okazałości:



Piąty lipca przywitał nas deszczowym świtem. I wiatrem. Czyli powoli staje się to normą - i powoli wkurza. Raczej nastawialismy się na ciepłe wieczory w okolicach plaż i piękne wschody słońca. Na razie - ani piękne, ani ciepłe. Przed południem obejrzeliśmy park Kalbari, ktory składa się z dwóch odrebnych części - pieknego wybrzeża Oceanu Indyjskiego oraz wąwozu rzeki, która otoczeniem przypomina trochę wąwozy rzeki Kolorado w Stanach: ten sam kolor skał, liczne zakola, głęboki wąwóz, choć w porównaniu z tamtym dość miniaturowy. Powłóczyliśmy się trochę to tu to tam, po czym - oczywiście dalej na północ, tym razem do Shark Bay. W zatoce Rekinów będziemy się jutro przyglądać jak karmią delfiny, które nauczyły się tu przypływać, choć sądząc po ilości turystów w okolicy - może nie udać się ich dojrzeć w tłoku. Wszystkie campingi zajęte, musieliśmy się ratować dzikim obozowiskiem nad brzegiem oceanu. Gdyby nie ten wiatr to można by powiedzieć że jest romantycznie..

Odległości między miejscowościami wydają się robić coraz większe, zasięg internetu rzadszy. Po pierwszym tysiącu kilometrów zaczynamy się oddalać od cywilizacji..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz