Nazwa oddaje charakter. Canyonlands jest jak zawieszony w powietrzu. Żeby obejrzeć wspaniałe formacje klifów, kominów, ścian, osuwisk, trzeba patrzeć z płaskowyżu ( "wyspy" :) ) - w dół. Da się oczywiście zjechać na dno - drogą "dla orłów", która została po kopalniach uranu. Nam wystarczyło samo patrzenie - wzbudza wystarczająco dużo emocji.. Park to kolejna z atrakcji których lepiej nie opisywać tylko zobaczyć. Wstaliśmy przed świtem bo było warto. Dead Horse Point wygląda o tej porze jak dno piekła.
Potem powrót do obozu na śniadanie, i po zwinięciu się - dalej do parku..
Potem powrót do obozu na śniadanie, i po zwinięciu się - dalej do parku..
Około południa zjeżdżamy do Moab na najlepszego hamburgera w mieście, potem decyzja - jedziemy dalej widokową 95ką, choć to dużo dalej. Okazuje się być strzałem w dziesiątkę. To jakby jechać 100 mil przez kilka parków jeden za drugim i zupełnie za darmo :). Na nocleg do Hanksville, które leży w absolutnym środku niczego, zjeżdżamy tuż przed zmrokiem. Jeszcze mam przed oczami rozlewiska (tak tak :) ) rzeki Kolorado widziane z lotu ptaka.. Poniżej parę migawek z drogi:
Jutro - park, do którego dociera mniej ludzi. Można powiedzieć że jest poza grupą parków, które można nazwać "klasycznymi". Przekonamy się czy słusznie. Na własne oczy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz