Święty Jan, bo dla nas to dzisiejszy dzień był zdecydowanie najdłuższym w roku. Czyli - to co normalnie o tej porze roku plus 9h różnicy czasu. Podróż do Sań Francisco przebiegła nadzwyczaj sprawnie, niestety później - wszystko co mogło się spóźnić - się spóźniło. Amerykanie w dobie AI dalej nie potrafią sprawnie przyjąć do siebie kilkuset osób (2h stania w kolejce - wrrrr..), pani w wypożyczalni chyba nie rozmawiała z nikim od miesiąca i musiała nadrobić zaległości, a na koniec - jeśli mieszkańcy któregoś miasta w Polsce, nie wyłączając Warszawy, narzekają na korki- zapraszam do wyjazdu z okolic zatoki Sań Francisco w środowe popołudnie. W efekcie - zamiast stać u wrót parku Yosemite około godziny 17tej, padamy na twarz grubo po 22giej. Wschodu słońca na Glacier Point jutro nie będzie, trudno. Więcej pisania dziś tez nie będzie - bo zaczyna boleć ze zmęczenia. Wszystko zaczyna boleć... Do Yosemite Hostel przyjechaliśmy pięknym, czerwonym, małym czołgiem. Upgrade’u się zachciało :). Na pierwszy rzut oka miejsca tyle co w małym kamperze, wiec pewnie namiot się nie przyda.. Ma silnik V8 i napęd na obie osie, o pojemność nie wypada spytać :) Jak na czołg - nawet fajnie się prowadził ;). Żyjemy..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz