11.10
Obudził nas łagodny szum morza. Spaliśmy w pokojach tuż obok plaży - inne odgłosy niemal nie dochodziły.. Po spakowaniu - poranny spacer plażą w kierunku pobliskiej restauracji. Przy brzegu praca wre od wschodu słońca. Niektóre łodzie (piroga z charakterystyczną płozą) wypływają w morze. Wprost na piasku rybacy zaciągają sieci. Podzieleni na dwie grupy ciągną długie sznury, które wychodzą z wody. Wolnymi, rytmicznymi krokami powoli oddalają sie od brzegu.msiec wynurza sie powoli wślad za nimi. Po jakimś czasie wszystko jest na brzegu. Po wielkości sieci możnaby sądzić, że ryb będzie całe bogactwo, jednak okazało sie że jest ich ledwie pół plastikowej miski, w dodatku większość - wielkości małej płotki. Tyle ciężkiej pracy..
Śniadanie zjedliśmy na tarasie restauracji wychodzącym na plażę. Jest ich tu cały rząd.
Przed wyruszeniem w drogę jeszcze krótka wizyta w miasteczku w celu uzupełnienia zapasów. Same podstawowe produkty: woda, rum, paliwo.. :) Paliwa potrzebujemy wiecej - na bezdrożach nie ma stacji benzynowej - dlatego 50 litrów bierzemy w kanistrach. Rum po drodze sporo droższy wiec mały zapas tez nie zawadzi. Póki co reakcji z Malaronem nie zaobserwowano..
Po kilku kilometrach asfaltem skręt w prawo, w piaszczystą drogę i klimat od razu sie zmienia - na wprost przed nami dwa "Zebu cart'y". Spotkamy ich jeszcze kilka dziś.. Pół h pózniej - pierwsza przeprawa przez rzekę - jest szeroka i piaszczysta. Pokonujemy ją na nogach, żeby rozprostować kości i zrobić zdjęcia auta przeprawiającego sie przez koryto. Woda czysta i ciepła. Po drodze spotykamy malgaską mamę z dzieckiem - kolejny balonik znalazł właściciela.. :)
Ze rzeką - szlaban z patyka. Pierwsze myto dzis, będzie ich jeszcze kilka. Wiesniacy zbierają drobne opłaty za przejazd. Państwo nie przydziela im żadnych funduszy z podatków więc wprowadzili swoje, lokalne. Ta opłata była za rzekę, inne - np. za przejazd przez wioskę, albo - przez kawałek płaskiej wydmy, gdzie miejscowi ułożyli trochę gałązek w koleinach, zeby niby było łatwiej przejechać. Mijamy je częściowo bokiem, ale 5 tysięcy sie należy.. Za każdym razem - szlaban z patyków. Takie - "patykowe".. ;)
Ze rzeką - szlaban z patyka. Pierwsze myto dzis, będzie ich jeszcze kilka. Wiesniacy zbierają drobne opłaty za przejazd. Państwo nie przydziela im żadnych funduszy z podatków więc wprowadzili swoje, lokalne. Ta opłata była za rzekę, inne - np. za przejazd przez wioskę, albo - przez kawałek płaskiej wydmy, gdzie miejscowi ułożyli trochę gałązek w koleinach, zeby niby było łatwiej przejechać. Mijamy je częściowo bokiem, ale 5 tysięcy sie należy.. Za każdym razem - szlaban z patyków. Takie - "patykowe".. ;)
W międzyczasie - zmiana kierowcy. Za kółkiem biała Vaza (tak nazywają tu przybyszy o innym kolorze skóry :) ) - to Iza postanowiła zluzować Nicholasa, zeby popróbować jazdy off road. Nie obeszło się bez napędu na 4 koła, dwa razy - w wersji "polowej". Piach jest tu miejscami bardzo głęboki. Trzeba powiedzieć ze poszło jej całkiem dobrze - nasz kierowca mógł sie zrelaksować na tylnym siedzeniu :). Po drodze krótki przystanek przy grobach ludzi Sakalava, które są bardzo charakterystyczne:. W odróżnieniu od innych kultur na Madgaskarze, które chowają zmarłych w czymś w rodzaju rodzinnych grobowców, tutaj każdy grób "przysługuje jednemu zmarłemu. Każdy z nich to właściwie mała zagroda z ogrodzeniem. Im bogatszy zmarły, tym okazalsze ogrodzenie.. Charakterystyczne dla nich sa kolorowe malowidła przedstawiające głównie sceny z życia zmarłego. Trzeba powiedzieć że bardzo różnorodne i z wyobraźnią. Jak zmarły miał wiele kobiet - piękne kobiety na grobie, jak był rzemieślnikiem - narzędzia, myśliwym - polowanie, przeleciał się samolotem (a jak..) - na grobie trzeba ten fakt uwiecznić. Wyglada to bardzo malowniczo. Podchodzenie do grobów przez białych jest Tabu, zdjecia robimy wiec dyskretnie z samochodu.
Przed kolejną przeprawą - powrotna zmiana kierowcy. Tym razem rzeka jest wąska, ale na tyle głęboka, że mamy wodę na masce.. I kolejne myto.
Trzeba powiedzieć ze okolice dzis sa bardzo malownicze - sporo baobabów, cześciowo uschnięte kaktusy o charakterystycznych, długich "łodygach", zróżnicowana roślinność - duzo ciekawiej niz wczoraj.
Wczesnym popołudniem docieramy do Belo sur Mer - wioski rybackeij na prawdziwym końcu swiata. Nie ma dróg, nie ma prądu, otoczona kilometrami wydm. Dojechać sie da tylko z napędem na cztery koła. W wiosce nie ma w ogóle utwardzanych dróg - wszędzie piach. Kilka km przed wjazdem mijamy ogromny płaski, piaszczysty teren, który czasami zalewany jest przez morze. Na szczęście - nie dziś ;). Część tego terenu wykorzystywana jest do produkcji soli z wody morskiej.
Marzyły nam sie bungalowy wprost na plaży, niestety - mamy do niej jakieś 100 m.. Cholera.. ;) . Ale domki są bardzo ładne, czyste, w otoczeniu pięknych kwiatów, na piaszczystej wydmie. Jest sielsko :). Na obiad - Baracuda z grila. Świeża :).
Po południu spacer po plaży - w kierunku wioski, gdzie produkuje sie łodzie. Metody - tradycyjne, bez jednego gwoździa czy kawałka metalu. Roznej wielkości - z charakterystycznymi płozami z boku. Pięknie pomalowane. Wokół pełno łodzi w rożnych stadiach produkcji. Niektóre - naprawde duże. Na plaży - sporo gotowych łodzi używanych przez rybaków. Miejscowy lud Veza podobno tylko to potrafi, za to - są w tym naprawde nieźli. Nawigują bez przyrządow - tylko obserwując Krzyż Południa.
Jest odpływ, wiec większość piróg po prostu leży na piachu. Obok - kotwice z kamienia. Tez leżą. Jutro będzie tu p-bnie jakieś 2-3 m wody ..
Włóczymy sie wsród palm i zabudowań, przy brzegu. Światło jest popołudniowe/wieczorne, więc ponad 200 zdjeć "się zrobiło".. Atmosfera - pełny spokój, tylko kilku turystów (sporo starszych od nas, hmm.), pozytywnie nastawieni ludzie, przyjemny wiatr.. Na brzegu jest kościół katolicki, a za nim szkoła. Pełno dzieci wokoło. Przez kilka min. rozmawiamy z nauczycielem, ktory mówi trochę po angielsku.. O zachodzie słońca próbuję sie wykapać, niestety woda w lagunie nie sięga nawet kolan, wiec pozostało mi chwilę poleżeć w wodzie :). Cieplutkiej..
Wieczorem - piwo, wino, tuńczyk w sosie, warzywka. Mmm.. :) Przy kolacji gadamy trochę a Nicholasem o Madagaskarze..
W międzyczasie krótka przerwa na ustalenia dotyczące jutrzejszego rejsu na piaski, które widać w oddali.. Trochę "posnorkujemy", zobaczymy co jeszcze.. Potem mamy zobaczyć jeszcze drzewa mangrowca. Powrót - po południu.
Za otwartym oknem - palma. Słychać jej szelest i delikatny szum morza. Moskitiera delikatnie się wydyma. Kompletny spokój.. Life is good :).
12.1O
Dzis dzień odpoczynku na urlopie. Po porannym praniu ( ;) ) - na plażę. Do pirogi musimy dojść kilkaset metrów bo woda bardzo niska. Łódka jest ładna, niebieska :). Płyniemy w dwójkę + Nicholas, którego zaprosiliśmy, reszta minigrupy ma inne plany na dziś. Trochę nas na początku rozczarował fakt, że w charakterze napędu zamiast żagla występuje dwóch wioślarzy. Było się lepiej dogadywać wieczorem. Miała być "boat with no engine" no to jest.. A my od razu założyliśmy że jak bez silnika to z żaglem.. Cóż, dopiero się uczymy Madagaskaru.
Najpierw popłynęliśmy do lasu mangrowego. Pierwszy raz coś takiego oglądamy. Ponieważ woda jest bardzo niska to można po nim chodzić. Ciekawe wrażenie - korzenie wystają wysoko nad piach, muszle oblepiają krzewy do wysokości 1,5m. Przekonałem sie jakie są ostre - wystarczyło na niego lekko "wpaść" i łydka we krwi. Chyba przeżyję. Po mniej wiecej pół h popłynęliśmy dalej - w kierunku wyjścia z laguny. Atmosfera dość idylliczna - błękitna woda, łachy białego piasku, zielone mangrowce, jacyś rybacy.
Po przybiciu do brzegu nasze Malgascy towarzysze uparli sie ze pokażą nam białe ptaki z czymś różowym.. Dopiero pózniej okazało sie ze chodzi o flamingi. Szliśmy jakieś 2 km po wydmach i dnie osuszonych zatoczek, które niedługo znów znikną pod wodą. Czasami - po czymś w rodzaju piaskowego bagienka. Ptaka nie zobaczyliśmy, zobaczyliśmy za to rodzinę Vezu, która przycupnęła na cyplu na kompletnym odludziu. Wg słów Nicholasa, ci urodzeni rybacy podążają za rybami. Jak jest duzo - zostają na dłużej, jak nie ma - zwijają namiotopodobny domek i ruszają dalej. W obejściu krząta sie kobieta i dziecko, mężczyzna pewnie na wodzie...
Po przybiciu do brzegu nasze Malgascy towarzysze uparli sie ze pokażą nam białe ptaki z czymś różowym.. Dopiero pózniej okazało sie ze chodzi o flamingi. Szliśmy jakieś 2 km po wydmach i dnie osuszonych zatoczek, które niedługo znów znikną pod wodą. Czasami - po czymś w rodzaju piaskowego bagienka. Ptaka nie zobaczyliśmy, zobaczyliśmy za to rodzinę Vezu, która przycupnęła na cyplu na kompletnym odludziu. Wg słów Nicholasa, ci urodzeni rybacy podążają za rybami. Jak jest duzo - zostają na dłużej, jak nie ma - zwijają namiotopodobny domek i ruszają dalej. W obejściu krząta sie kobieta i dziecko, mężczyzna pewnie na wodzie...
Spacer zajął nam z godzinę, może półtorej. Ogromne, odkryte przez odpływ połacie piachu - fale dopiero gdzieś na horyzoncie.
Po powrocie do zatoki - czas popływać. To znaczy my popływamy w wodzie, a wioślarze popłyną z powrotem do wioski po piwo i maski do nurkowania, bo im "sie zapomniało". Pożyczyli pirogę od jakichś dwóch Malgaskich dziewczyn, które w pobliżu zbierały w błotnej brei coś na kształt wielkich larw (10-15 cm długości, 2-3 cm grubości, beżowo-bure). Brr.. Chińczycy to podobno jedzą.. Matko jedyna...
Wioślarze wrócili niestety równo z początkiem przypływu - prąd jest bardzo silny i teraz ciężko odpłynąć dalej, a nawet jeśli się udaje - strach że będzie cieżko wrócić. Nawet w płetwach nie daje sie przewalczyć prądu, pływamy wiec w pobliżu naszej pirogi. Poziom wody podnosi sie bardzo szybko. Po kilkunastu minutach w miejscu gdzie jeszcze niedawno leżeliśmy na plaży jest teraz ogromne jezioro. Pływając możemy sobie popatrzeć na dno, po którym niedawno tu przyszliśmy :). Nie ma co narzekać - piwo jest zimne, grillowany, świeżutki tuńczyk smaczny, słoneczko, głęboki błękit dookoła.
Powrót do naszej bazy - wprost na lody. Jedyne w całej wiosce :). Zdaje sie że przyrządzone na miejscu. Te z banana - na bazie prawdziwych owoców, zmielonych i zmrożonych z czymś jeszcze. Life is good :).
Wieczorem trzeba będzie zaplanować dalsze kroki ale teraz - smarowanie popalonych pleców.. A było tylko "pół godzinki..."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz