wtorek, 18 października 2016

Na północ czyli na południe..

16.10

Start o szóstej rano, bez śniadania. Pierwsze dwie godziny wracamy tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy przedwczoraj, tyle ze na północ. Tą samą ale nie taką samą. Trasa wiedzie w większości blisko morza, a ponieważ trwa właśnie przypływ - na wielu odcinkach musimy jechać dalej od brzegu.

Tam gdzie przedwczoraj można było przejechać po twardym piachu, dziś stoi woda. Wrzyna się na całe kilometry w głąb lądu. Baobabom machamy z daleka. Przed samochodem całe chmary krabów w mgnieniu oka chowają sie w piasku. Przez jakiś czas jedziemy przez olbrzymie bordowe a'la wrzosowiska - wyglada to pięknie. Po dwóch godzinach znów jesteśmy w Morombe, które charakteryzuje sie tym że jest.. Nie bardzo jest gdzie zjeść śniadanie - znaleźliśmy w końcu rodzaj zagrody gdzie pani serwuje kawę z termosu i gdzie można kupić pieczywo, i słodzone, pieczone bataty. Bagietka moczona w słodkiej kawie musie nam wystarczyć - jest zresztą bardzo dobra. Jak skończyliśmy jeść na głównej ulicy pojawił sie całkiem spory tłum - dzis niedziela wiec ludzie wracają z kościoła. Wrażenie jest, hmm... szczególne. Ludzie ci na codzień chodzą boso i w brudnych, zniszczonych, prostych (choć kolorowych) ubraniach. Dzis całe miasteczko włożyło na siebie wszystko co najlepsze, nie wyłączając..sukien wieczorowych i szpilek (nie u wszystkich kobiet oczywiście, ale kilka widzieliśmy). Wszyscy ubrani są czysto i bardzo kolorowo. Wysłaliśmy Nicolasa przodem a sami idziemy pod prąd strumienia ludzi. Oni wzbudzili w nas sensację my oczywiście budzimy w nich ;). Po kilkuset metrach - kościół (ewnagelicko-reformowany zdaje sie, są jeszcze dwa inne - protestancki i katolicki). Cały pełny - trwa nabożeństwo. Akurat jak weszliśmy trwało coś w rodzaju licytacji - mężczyzna przechodzi przez środek kościoła z jakimś produktem w ręku i coś wykrzykuje. Po chwili ktoś decyduje sie sie wziąć daną rzecz płacąc za to pieniądze. Mam nadzieje że dla biednych... Zostaje tak przy nas sprzedanych kilka produktów. Potem - cały kościoła, ławka za ławką, udaje sie w stronę ołtarza, w dwóch rzędach, w celu złożenia drobnej ofiary. Cała procedura odbywa sie dwukrotnie - przed ołtarzem stoją dwa kosze na pieniądze.. Wszystko przy akompaniamencie chóru i zespołu muzycznego. Wspaniałe głosy, wspaniała muzyka, wszystko pełne energii i harmonii. Słucha sie tego wspaniale. Potem zaczęły sie jakieś modlitwy i zaczął śpiewać cały kościół. To po prostu trzeba usłyszeć... Przez chwile jeszcze przyglądaliśmy sie ceremonii - prawdopodobnie chrztu. Jak dla mnie wrażenia niezapomniane. Do tego dodać trzeba całą otoczkę - ludzi wokoło, temperaturę, specyficzny zapach w kościele...







Po jakiejś godzinie ruszamy dalej. Tym razem na zachod. Nie za daleko.. Na rogatkach posterunek policji - rozwalająca sie szopa i dwóch gości w resztkach bluz od mundurów. Jeden z nich ma na sobie np. jakiś mocno zużyty dres.. Dogłębnie studiują kilka papiery, które pokazał im kierowca. Wyglądają na czepialskich - ciagle chcą zobaczyć jakiś nowy dokument z naszymi paszportami włącznie. W końcu atmosfera sie trochę rozluźnia - policjanci dostają piękne, trójwymiarowe widokówki z Wrocławiem (takie mamy :) ), zaczynaja sie uśmiechy, ale... okazuje sie ze jednak jest jakiś problem - ja muszę wysiąść, a na moim miejscu usiadl jeden z policjantów, z którym trzeba wrócić do miasta. Zostaję więc na drodze sam, z drugim policjantem i jakimś jego kumplem.. Oczywiście żaden z nich po angielsku ani słowa, nawiązujemy więc kontakty niewerbalne. Pokazuję im m.in. filmik z nabożeństwa, na którym byliśmy, trochę zdjeć z ostatnich dni (podobały sie ;) ), wręczam po baloniku dla każdego z trójki dzieci policjanta (wcześniej na migi spytałem ile ma), po chwili jednak "tematy nam sie kończą" i zaczyna byc nudno. No nic sie nie dzieje :). Na szczęście zaniedługo wraca samochód z policjantem i moimi towarzyszkami podróży. Okazało sie ze problem był rzeczywiscie poważny - policjant nie był w stanie wykonywać swoich obowiązków służbowych. Tzn. nie zabrał z domu zeszytu. Bo jak już kogoś zatrzyma to ma obowiązek zapisać w nim dane wszystkich osób, które były w samochodzie, łącznie z numerami paszportów, adresami, zawodami, imionami rodziców, etc. A zeszytu nie było i nie było jak zapisać... W ramach polubownego załatwienia sprawy zgadza sie zapisać tylko dane naszego kierowcy i możemy jechać dalej. Na południe. No bo jutro musimy na północ. System drogowy jest tu dość prosty - jedziemy tak jak droga pozwala...
Z utęsknieniem wypatrujemy zapowiedzianej lepszej nawierzchni. To juz chyba szósty dzień po dziurach. Po następnej godzinie ukazał sie nawet piękny, nowiutki most i asfalt. Dokładniej - gdzieś z kilometr asfaltu. Musieliśmy sie tłuc jeszcze parę godzin po wertepach, na szczęście - coraz szerszych i lepszej jakości. Asfalt pojawił sie jakieś dziesięć km od celu podróży - miejscowości Ifaty - czegoś w rodzaju nadmorskiego kurortu. Czyste domki, słodka woda, restauracja z bogatym menu wprost na plaży. Mmm... Szybka kąpiel, kolacja, piwko...






17.10

Poranek dzis dłuższy. Nicolas pojechał wczoraj do pobliskiego miasta wymieniać oponę - ma wrócić późnym rankiem. Można pospać dłużej i bez pośpiechu zjeść kolacje. W międzyczasie stajemy sie właścicielami czterech ręcznie rzeźbionych Zebu (w pakiecie taniej... ;) ) ręcznie wyrobionego pudełka na sól.. A może dwóch... Podobne tylko wielkości małego bębenka kupiliśmy juz wczoraj. Wystarczy tylko postawić nogę na płazy a handlarze pojawiają sie znikąd. Cóż - kurort. Po śniadaniu, w oczekiwaniu na kierowcę, postanawiamy sie przejść brzegiem. Jest poranek, zaczął sie odpływ, cicho i spokojnie (po odgonieniu handlarzy oczywiście). Ni stad ni zowąd, na piasku przed nami "wyrosła" piroga. Z wielki żaglem. Jak zaczęliśmy robić sobie przy niej zdjecia - pojawiło sie trzech młodych mężczyzn, z propozycją przejażdżki. Czemu nie ? Krótkie negocjacje i siedzimy w łodzi. Mamy tylko pół godziny - ale jaka przyjemność :). Wiatr jest niewielki ale łódź po prostu sunie po niewielkich falach. Odpływamy jakiś kilometr od brzegu, zwrot, i powrót. Na płynięcie do rafy nie ma czasu. W lagunie miedzy brzegiem i rafą jest tu rezerwat - można nurkować i pływać z maską, a latem, za rafą, podglądać wieloryby. Może następnym razem ;) . Krotki rejs był dla nas ogromną frajdą. Mieliśmy trochę szczęścia. Trzeba mu czasem tylko trochę pomóc, ruszając np. tyłek z miejsca..



Wyruszamy dalej po jedenastej. Jeszcze krótka wizyta na farmie żółwi, które celnicy zabierają przemytnikom, i które przechodzą tu kwarantannę przed powrotem na łono natury (no te żółwie..) i udajemy sie do pobliskiej Tuluary.






Za duzo do oglądania tu nie ma (poza ruchem ulicznym), jest za to wspaniała włoska knajpa, z włoskim właścicielem. Zatrzęsienie potraw, mnóstwo deserów, jest nawet cappuccino :). Na pożegnanie - likier w butelkach dla niemowląt.. Lubimy włoskie klimaty ;).






Dalej droga zaczyna prowadzić na północny wschód - juz zdecydowanie w stronę stolicy. Jedziemy przez tereny gdzie ludność ma ogromne trudności z wodą. Widzimy jak mieszkańcy niektórych wiosek transportują ją po kilka km. Niektórzy na rowerze, niektórzy na głowie...Dzięki wrażliwości i zapobiegliwości Nicolasa, mamy ze sobą trochę butelek napełnionych wodą. Rozdajemy tym najbardziej potrzebującym. Radość tych ludzi (np. mały chłopiec zaczął na środku drogi podskakiwać i tańczyć z radości) pozostawia wrażenia trudne do opisania. Smutek, ze musza tak żyć - tez. Przy okazji jeszcze kilka T-shirtow zmienia właściciela, rozdajemy resztę słodyczy i co tam nam jeszcze zostało... 
W jednej z miejscowości zatrzymujemy sie obejrzeć miejscową "wytwórnię" rumu. Oczywiście wszystko przy drodze, na powietrzu. Najpierw trzcina cukrowa jest cięta na kawałki i ubijana przez młodych ludzi w beczkach czymś w rodzaju drewnianych pałek. Cięęężka robota.. Potem - dodają trochę wody i podgrzewają, co rozpoczyna proces fermentacji. Po dobie - dodają roślinę nadającą specyficzny smak i kolor, i "plombują" zaprawą z piasku/gliny. Stoi taka beczka potem tydzień na słońcu. Fermentacja trwa. Najciekawsza jest maszyna do destylacji :). Długie, drewniane koryto, pełne wody, w której zatopiona jest rura, w której skrapla się podgrzewana zawartość beczki. Na końcu kapie produkt końcowy. Trzeba powiedzieć - o naprawdę niezłym smaku :). Produkt przelewamy jest do butelek po mineralce i sprzedawany wprost przy drodze..






Popołudnie upływa na podróży przez piękne pustkowia oświetlane zachodzącym słońcem.


Jutro - Park Isalo, Colorado Madagaskaru... 
Jest 23.38 - o 23ciej wyłączyli prąd, pobudka o szóstej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz