05.10
Wymarsz o 7.30. Najpierw przez miasto, które juz zdążyliśmy nieźle poznać z okien samochodu. Potem - na południe do Antsirabe, skąd skręcimy w kierunku zachodniego wybrzeża. Wsie prze które przejeżdżamy blisko stolicy wyglądają na całkiem dobrze sytuowane. Duzo murowanych (tzn. Skleconych z cegieł) domów o charakterystycznym kształcie i kolorze: piętrowe, nieduże, z tynkiem w kolorze brązowym. Większość kryta strzechą. Krajobraz - bardzo urozmaicony i malowniczy. Mnóstwo pól, właściwie - poletek, rozciągających sie między wzgórzami. Głównie - uprawy ryżu. Wyżej - wzgórza pokryte w większości wyschniętą trawą. Gdzieniegdzie widać uprawy warzyw (marchewka, groch, jakieś inne zieleniny) , ale znaczna cześć pół czeka jednak na obsianie ryżem.
W Antsirabe wymieniliśmy samochód i kierowcę - teraz pojedziemy z Nikolasem, ktory na szczęście mówi dobrze po angielsku. Pod restauracją, gdzie zatrzymalismy sie na lunch - mały armageddonik: otoczyło nas mnóstwo sprzedawców wszystkiego (kobiety, w tym - z dzieckiem na plecach, dzieci, nawet jakiś starzec sie trafił). Momentami było dość nachalnie aż ochroniarz musiał interweniować - taki koloryt.
Droga na zachód - im dalej, tym bardziej jałowo. Niestety praktycznie wszystkie drzewa wyciete, pola wypalane, wszędzie widać ślady szybko postępującej erozji. Wyglada to nawet ciekawie czasami ale problem jest coraz większy. Ziemia sie wyjaławia, a ludzie nie maja na czym gotować posiłków. Na elektryczność, nie mówiąc o innych wygodach państwa póki co nie stać. Z czasem droga stała sie coraz gorsza, ruch prawie zamarł. Przejeżdżają tylko pojedyncze taki-brusses, czasem - auto z turystami. Zbliżamy sie do miejsca które jest klasycznym middle of nowhere..
Po drodze jeszcze mały przystanek w wiosce, w dzień targowy, gdzie budzimy oczywiście ogromne zaciekawienie przechadzając sie wsród tubylców. O zachodzie lądujemy w Miandrivazo - mieście skąd jutro wyruszymy na spływ.
Kilka piw z naszym przewodnikiem pozwala na nawiązanie ściślejszej znajomości. Rozmawiamy o różnych obyczajach charakterystycznych dla nas i dla miejscowych. Głownie - dla miejscowych. Np. zwyczaju wykopywania zmarłych co kilka lat i wspólnego świętowania. Jeden dzień - impreza w wiosce, drugi - wyjmujemy zmarłego z grobowca rodzinnego i przewijamy. Biorąc pod uwagę ze w wiosce robią tak wszyscy, z wszystkimi zmarłymi, co kilka lat powtarzając rytuał, to wygląda ze nie ma roku bez paru imprez.. Usłyszeliśmy ze powoli robi sie z tym problem. Nie z powodów etyczno-moralnych, tylko - kosztów. Na imprezę trzeba zabić jedno/dwa Zebu, a ceny poszły w górę podobno. Dziś jedno Zebu to koszt 500000-1000000 Ariarow, czyli równowartość 3 pensji robotnika w fabryce. A taką prace ma mało kto..
Kilka piw z naszym przewodnikiem pozwala na nawiązanie ściślejszej znajomości. Rozmawiamy o różnych obyczajach charakterystycznych dla nas i dla miejscowych. Głownie - dla miejscowych. Np. zwyczaju wykopywania zmarłych co kilka lat i wspólnego świętowania. Jeden dzień - impreza w wiosce, drugi - wyjmujemy zmarłego z grobowca rodzinnego i przewijamy. Biorąc pod uwagę ze w wiosce robią tak wszyscy, z wszystkimi zmarłymi, co kilka lat powtarzając rytuał, to wygląda ze nie ma roku bez paru imprez.. Usłyszeliśmy ze powoli robi sie z tym problem. Nie z powodów etyczno-moralnych, tylko - kosztów. Na imprezę trzeba zabić jedno/dwa Zebu, a ceny poszły w górę podobno. Dziś jedno Zebu to koszt 500000-1000000 Ariarow, czyli równowartość 3 pensji robotnika w fabryce. A taką prace ma mało kto..
Nocleg w warunkach trochę odbiegających od standardów europejskich - z kranu co jakiś czas wylatują jakieś kawałki szlamu, o cieplej wodzie można zapomnieć, łazienka oddzielona od sypialni ścianką o wysokości może metr dwadzieścia.. Jutro - wsiadamy w dwie pirogi, po południu - kąpiel pod wodospadem i biwak obok..
06.10
Kąpieli pod wodospadem póki co nie było - zostało jeszcze dwie godziny drogi. Biwakujemy na wielkiej łasze piachu, na skraju widoki nad rzeką. Rano wyruszyliśmy dwoma prawdziwymi pirogami, tzn. łodziami wydłubanymi z jednego pnia drewna. Mają około 7m długości, szerokość człowieka i mogą nimi płynąc 4 osoby. My płyniemy po dwie + Malgasz w charakterze napędu wioskowego, kucharza i czego tam jeszcze trzeba. Wypływaliśmy z wioski gdzie przywitała nas zgraja dzieciaków i dopłynęliśmy do wioski gdzie było podobnie.
Generalnie są bardzo sympatyczne, domagają sie robienia i pokazywania im zdjeć. Problem zaczyna sie kiedy dostaną drobne upominki. Najpierw - wyrywają je sobie nawzajem a za chwilę ich ilość sie potraja i wszystkie chcą ciasteczek, długopisów, baloników czy co tam jeszcze kto ze sobą przyniósł. Nie wszystkie sie dzielą niestety, choć są i takie. Z niektórymi zaprzyjaźniliśmy się bardziej - załapały sie nawet na kolację z nami. Rzeka, którą płyniemy (Tsirinbinhia) jest szeroka i płytka. Początek trasy to jej wąski dopływ gdzie mogliśmy podejrzeć kilka kameleonów i Zimorodków, potem rozlewa sie mnóstwem płycizn i łach piachu. W połowie dnia lunch ktory nasz wioślarz przygotowywał wprost na pirodze (węgiel drzewny w stalowym pojemniku, na nim garnek z zupą, potem ryż, wszystko - wiosłując ciężko. Po przerwie dalsza droga w gorącym słońcu. Spektakularnych atrakcji po drodze póki co niema, za to jest czas na bardzo bliski kontakt z przyrodą. Jak mawia nasz kierowca: ja nie mam zegarka, mam za to czas. Dziś zegarki nie były nam potrzebne..
Generalnie są bardzo sympatyczne, domagają sie robienia i pokazywania im zdjeć. Problem zaczyna sie kiedy dostaną drobne upominki. Najpierw - wyrywają je sobie nawzajem a za chwilę ich ilość sie potraja i wszystkie chcą ciasteczek, długopisów, baloników czy co tam jeszcze kto ze sobą przyniósł. Nie wszystkie sie dzielą niestety, choć są i takie. Z niektórymi zaprzyjaźniliśmy się bardziej - załapały sie nawet na kolację z nami. Rzeka, którą płyniemy (Tsirinbinhia) jest szeroka i płytka. Początek trasy to jej wąski dopływ gdzie mogliśmy podejrzeć kilka kameleonów i Zimorodków, potem rozlewa sie mnóstwem płycizn i łach piachu. W połowie dnia lunch ktory nasz wioślarz przygotowywał wprost na pirodze (węgiel drzewny w stalowym pojemniku, na nim garnek z zupą, potem ryż, wszystko - wiosłując ciężko. Po przerwie dalsza droga w gorącym słońcu. Spektakularnych atrakcji po drodze póki co niema, za to jest czas na bardzo bliski kontakt z przyrodą. Jak mawia nasz kierowca: ja nie mam zegarka, mam za to czas. Dziś zegarki nie były nam potrzebne..
Kolacja przy pięknych gwiazdach półkuli południowej, w towarzystwie naszych nowych, małych, czarnych przyjaciół.
Śpimy w namiotach, pobudka jutro o szóstej i popłyniemy dalej. W ciszy..
Śpimy w namiotach, pobudka jutro o szóstej i popłyniemy dalej. W ciszy..
Life is good - to też nasz kierowca, Mikołaj..
07.10
Dzisiejszy wieczór skończył sie tańcami Malgaszów przy ognisku. Dość oryginalnymi. Kilkorgu chłopaków przygrywał kolega na bębnie z pojemnika po wodzie i drugi - na czymś w rodzaju mini mandoliny. Było bardzo ekspresyjnie..
Dzień zaczął się wcześnie.
Wypłynęliśmy przed siódmą. Po ponad dwóch godzinach wśród wzgórz i wysokich drzew - przystanek przy wodospadzie. To dopływ, jak dotąd jedyny, naszej rzeki. Wodospad piękny - jakieś dwadzieścia metrów wysokości, schowany w lesie, wśród skał. Oczywiście - kąpiel obowiązkowa. I przyjemne to i praktyczne, po warunkach sanitarnych ostatniego noclegu..
Do południa droga prowadziła czymś w rodzaju rozległego przełomu - skaliste brzegi, las, lemury na drzewach. Po lunchu woda rozlała się szeroko - momentami rozlewisko na jakiś kilometr. Zrobiło się trochę monotonnie. Dobrze że co jakiś czas mijamy wioski - oni pomachają nam, my im.. Wygląda że Malgasze to otwarci i skłonni do śmiechu ludzie. Nasi sternicy zagadują mijanych rybaków/rolników, Ci chętnie im odpowiadają. Tuż przed lunchem spotkanie z krokodylem. Pośrednie. Spotkaliśmy rybaka który w garści ściskał końcówkę sieci a jakaś tajemna siła ciągnęło drugi koniec pod prąd i to na tyle silnie ze łódź rybaka została obrócona dziobem pod prąd. Nasi sternicy postanowili pomoc biedakowi. Ten z naszej łódki wyciągnął nawet długi kij do odpychania sie od dna, zeby potraktować nim krokodyla. Na szczęście obyło sie bez tego. Krokodyl po odholowaniu rybaka na kilkadziesiąt metrów w końcu wyplatał sie z sieci.
Wypłynęliśmy przed siódmą. Po ponad dwóch godzinach wśród wzgórz i wysokich drzew - przystanek przy wodospadzie. To dopływ, jak dotąd jedyny, naszej rzeki. Wodospad piękny - jakieś dwadzieścia metrów wysokości, schowany w lesie, wśród skał. Oczywiście - kąpiel obowiązkowa. I przyjemne to i praktyczne, po warunkach sanitarnych ostatniego noclegu..
Do południa droga prowadziła czymś w rodzaju rozległego przełomu - skaliste brzegi, las, lemury na drzewach. Po lunchu woda rozlała się szeroko - momentami rozlewisko na jakiś kilometr. Zrobiło się trochę monotonnie. Dobrze że co jakiś czas mijamy wioski - oni pomachają nam, my im.. Wygląda że Malgasze to otwarci i skłonni do śmiechu ludzie. Nasi sternicy zagadują mijanych rybaków/rolników, Ci chętnie im odpowiadają. Tuż przed lunchem spotkanie z krokodylem. Pośrednie. Spotkaliśmy rybaka który w garści ściskał końcówkę sieci a jakaś tajemna siła ciągnęło drugi koniec pod prąd i to na tyle silnie ze łódź rybaka została obrócona dziobem pod prąd. Nasi sternicy postanowili pomoc biedakowi. Ten z naszej łódki wyciągnął nawet długi kij do odpychania sie od dna, zeby potraktować nim krokodyla. Na szczęście obyło sie bez tego. Krokodyl po odholowaniu rybaka na kilkadziesiąt metrów w końcu wyplatał sie z sieci.
Trochę emocji było tez pod wieczór kiedy zerwał sie wiatr. My na środku rozlewiska, domu nie widać, a tu fale kołyszą naszymi pirogami. W dodatku zrobiło sie późno i baliśmy sie ze nie zdążymy. Udało sie dopłynąć właściwie w ostatniej chwili przed zmrokiem. Trzeba było to oczywiście oblać miejscowym rumem co bez zbędnej zwłoki uczyniliśmy, mimo wiatru, który wciskał nam piachu każdą szczelinę..
Razem z nami płynęła od wczoraj kura. Staraliśmy sie nie nawiązywać z nią bliższych kontaktów emocjonalnych zeby potem nie było rozczarowań. Kura odbywała swoją podróż życia. W sensie dosłownym. Nasi sternicy przyrządzili ją bardzo smacznie.. Zaszaleli nawet z deserem - pieczone banany polane rumem, ktory od nas dostali i podpalone..
Jeszcze przed tańcami Malgaszy wieczór upłynął nam przy polskiej muzyce. Głównie Perfect i Lady Pank :). Potem, pod rozgwieżdżonym niebem półkuli południowej, Płachta Nieba Jacka Kleyffa. Life is good :).
08.10
Pobudka przed szóstą, tuż po wschodzie słońca. Światło doskonale do fotografowania :). Skromne śniadanie w towarzystwie miejscowych dzieciaków, trochę zdjęć i w drogę.
Brzegi rzeki dużo bardziej dziś urozmaicone. Mijamy m.in. jakieś klify z gniazdami ptaków i chowającymi sie w szczelinach nietoperzami, znów sporo drzew, kilka wiosek po drodze.
Brzegi rzeki dużo bardziej dziś urozmaicone. Mijamy m.in. jakieś klify z gniazdami ptaków i chowającymi sie w szczelinach nietoperzami, znów sporo drzew, kilka wiosek po drodze.
Rejs skończył sie tuż po jedenastej - Nicholas juz na nas czekał. Jeszcze lunch w przybrzeżnej wiosce (ryż z resztkami warzyw - dobrze przyprawiony :) ), ostatnie "gifty" i w drogę. Trochę forsujemy naszego kierowcę, w efekcie czego rezygnujemy z noclegu obok przeprawy promowej i "grzejemy" od razu w okolice parku Tsingi. Najpierw przeprawa przez "naszą" rzekę promem powiązanym sznurkiem, z napędem na dwa supernowoczesne, jednocylindrowe silniki produkcji chińskiej, typu "pyr pyr", potem ostro drogą gruntową - łącznie 4h jazdy szlakiem, z którym nawet nasz Nissan Patrol chwilami miewa problemy. Droga w zmieniającym sie krajobrazie, niezmiennie - niszczonym przez Malgaszy, doprowadziła nas tuż przed zmrokiem do drugiej przeprawy promowej, która oficjalnie juz była nieczynna. Na szczęście uprzedziliśmy o naszym późnym przyjeździe i za drobna dodatkową opłatą zaczekali na nas. Przeprawa wymaga akrobatycznych zdolności kierowcy zeby dostać sie na prom i z niego zjechać - na szczęście Nicholas daje radę. Za rzeką jakaś mieścina bez prądu, pełno chatynek z rozpalonymi ogniskami. Juz po ciemku docieramy do czegoś zupełnie niepozornego co okazuje sie czymś w rodzaju kempingu z prostymi bungalowami i knajpką na miejscu.
Szybka kolacja, ustalenia szczegółów na jutro i spać. Po dwóch nocach na twardych materacach, w pyle i piachu, miękkie łóżka z moskiterami wyglądają bardzo zachęcająco :). Jutro - park Tsingi..
Szybka kolacja, ustalenia szczegółów na jutro i spać. Po dwóch nocach na twardych materacach, w pyle i piachu, miękkie łóżka z moskiterami wyglądają bardzo zachęcająco :). Jutro - park Tsingi..
P.s.
Chyba najdziwniejsza rzecz jaka mnie w życiu przytrafiła, w dodatku - było o włos od nieszczęścia..
Kilkanaście minut po położeniu sie spać, kiedy zmęczeni zaczęliśmy juz przysypiać, obudził nas bardzo głośny dźwięk. Jakby ktoś odpalił czołg 2 metry od naszych głów. Śpimy w takim dużym ulu skleconym z patyków, liści i trawy, wiec każdy dźwięk z zewnątrz dochodzi bardzo wyraźnie.
Kilka metrow od nas kończy sie parking, wiec w pierwszej chwili pomyślałem, ze tym czołgiem ktoś tu przyjechał i właśnie parkuje (rożne pojazdy tu jeżdżą). Nie chciało mi sie wstawać i sprawdzać nawet. Jednak było w tym wszystkim coś bardzo dziwnego - wyjący silnik(jakby w ciężarówce nie palił jeden z cylindrów - takie było pierwsze skojarzenie), głośne szelesty, dźwięk uderzenia jakby doszło do stłuczki, a za chwilę przerażone krzyki ludzi na zewnątrz. Okazało sie ze tuż obok naszych głów przejechało, a następnie zaparkowało w krzakach obok, coś na kształt osobowej ciężarówki: masywne, wysokie i ciężkie, napęd p-bnie na cztery koła. Co dziwniejsze - w środku nie było kierowcy. W pierwszym odruchu, w obawie przed pożarem paliwa, chwyciliśmy plecaki z paszportami, pieniędzmi i sprzętem, i wybiegliśmy w piżamach zeby uciekać przed niebezpieczeństwem. Dopiero po chwili ktoś zgasił silnik tego potwora i zaczęło sie analizowanie tego co sie właściwie wydarzyło. Ciężarówka/osobówka stała na parkingu, tak ze 4 metry od naszego Ula, skierowana w naszym kierunku. Nagle silnik zawarczał i ruszyła (sama ! - ciagle nie wierze w to co piszę). Przy granicy parkingu leżały drewniane bale wiec po najechaniu na nie i uderzeniowe masywny pojemnik na śmieci pojazd skręcił lekko w lewo, mijając nasze głowy za trawiastą ścianą może o 1,5 metra. Następnie dachem uderzył w poziomą gałąź i skręcił jeszcze bardziej w prawo, a następnie utknął w krzakach kilka metrow dalej, niedaleko domków gdzie śpią kierowcy pojazdów które przywiozły tu białych.. Oni tez wyskoczyli na zewnątrz przerażeni..
Kilka metrow od nas kończy sie parking, wiec w pierwszej chwili pomyślałem, ze tym czołgiem ktoś tu przyjechał i właśnie parkuje (rożne pojazdy tu jeżdżą). Nie chciało mi sie wstawać i sprawdzać nawet. Jednak było w tym wszystkim coś bardzo dziwnego - wyjący silnik(jakby w ciężarówce nie palił jeden z cylindrów - takie było pierwsze skojarzenie), głośne szelesty, dźwięk uderzenia jakby doszło do stłuczki, a za chwilę przerażone krzyki ludzi na zewnątrz. Okazało sie ze tuż obok naszych głów przejechało, a następnie zaparkowało w krzakach obok, coś na kształt osobowej ciężarówki: masywne, wysokie i ciężkie, napęd p-bnie na cztery koła. Co dziwniejsze - w środku nie było kierowcy. W pierwszym odruchu, w obawie przed pożarem paliwa, chwyciliśmy plecaki z paszportami, pieniędzmi i sprzętem, i wybiegliśmy w piżamach zeby uciekać przed niebezpieczeństwem. Dopiero po chwili ktoś zgasił silnik tego potwora i zaczęło sie analizowanie tego co sie właściwie wydarzyło. Ciężarówka/osobówka stała na parkingu, tak ze 4 metry od naszego Ula, skierowana w naszym kierunku. Nagle silnik zawarczał i ruszyła (sama ! - ciagle nie wierze w to co piszę). Przy granicy parkingu leżały drewniane bale wiec po najechaniu na nie i uderzeniowe masywny pojemnik na śmieci pojazd skręcił lekko w lewo, mijając nasze głowy za trawiastą ścianą może o 1,5 metra. Następnie dachem uderzył w poziomą gałąź i skręcił jeszcze bardziej w prawo, a następnie utknął w krzakach kilka metrow dalej, niedaleko domków gdzie śpią kierowcy pojazdów które przywiozły tu białych.. Oni tez wyskoczyli na zewnątrz przerażeni..
Nie wiem jak to możliwe.. Rano, po sprawdzeniu, kierowca tego pojazdu stwierdził, ze oderwał się jeden z kabli elektrycznych odpowiadający za zapłon, opadł i zwarł do masy, przez co wywołał start silnika. Jak to możliwe, że auto na biegu ruszyło samo nie potrafię sobie wyjaśnić i gdybym tego nie widział - nie uwierzyłbym...Po kilku chwilach dopiero dotarło do nas jak niewiele brakowało.. Nasz niedoszły morderca:
09.10
Obudziły nas o piątej nawoływania ludzi, ktorzy przyszło wyciągać auto z krzaków..
Wyjechaliśmy około 7.30 w kierunku przeprawy promowej obok której znajduje sie biuro parku narodowego Tsingy. Tam - czterech urzędników wypisało dwie faktury w czterech kopiach na zawrotną kwotę 295 tysięcy Ariarow ( jakieś 280 złotych, do podziału na czworo), potem "zgarnęliśmy" po drodze przewodnika i na przystań. Najpierw krotki rejs mini tratwami skleconymi z dwóch piróg do pobliskiego kanionu. Przyjemna, półtoragodzinną wycieczka wsród czerwonych skał..
Potem - 18 km po bezdrożach (1,5 h..) do parku, w którym znajdują sie unikalne w skali światowej skaly - coś na kształt ogromnych, czarnych igieł.. Widoki - spektakularne. Po drodze, w miejscowości Bekopaka, niespodziewana atrakcja. Jest niedziela i okazało sie ze do wioski ma zjechać "Mon Signor". Pełno dzieciaków, odświętnie ubranych ustawiło sie w długi szpaler w oczekiwaniu na biskupa. Po imionach przypiętych do ubrań wnioskuję ze chodziło o bierzmowanie. Po chwili Jego Świątobliwość podjechała autem terenowym i wsród śpiewów dzieciaków została wprowadzona do kościoła. Wszystko - bardzo malownicze dla nas, śpiewy piękne. Była okazja do zrobienia paru zdjeć w wiosce...
Wycieczka do parku dała nam się mocno w kość - wspinaczka może nie długa, ale dość trudna i intensywna: wąskimi, bardzo stromymi "kominami", ze sztucznymi ubezpieczeniami, w uprzężach alpinistycznych, wsród bardzo ostrych skał. Trudność spotęgowała temperatura - na pewno powyżej trzydziestu w cieniu, a my wspinaliśmy sie w słońcu, w południe. Na górze mnie przez to mocno "przytkało" (nie tylko mnie), puls nie chciał sie uspokoić. Na szczęście - było warto. Wrażenia są niezapomniane, miejsce jest naprawdę unikalne, a przecież sporo już różnych miejsc widzieliśmy. Z powrotem wlekliśmy sie w skwarze, starając sie dojść do siebie i wypijając resztki wody. Dobrze ze nasz Patrol ma klimatyzację..
Popołudnie zeszło "na leniwo", przy zimnym piwie i coli - pierwszy raz na tym wyjezdzie nie musimy sie nigdzie spieszyć wieczorem...
Jutro - dzień baobabów..
Leżę teraz wieczorem i nasłuchuję czy nie nadjeżdża jakiś czołg.. Na szczęście słychać tylko skrobanie gekona, który mieszka we framudze naszych drzwi. Chyba konsumuje naszą ścianę z trawy..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz