niedziela, 28 maja 2017

26.05 Długa droga do Pueblo..


Park Petrified Forest to zachodnia Arizona - ziemie Indian Whopi i Navajo.


Wkrótce po tym jak opuściliśmy Góry Białe krajobraz znów zrobił się bardziej pustynny, choć temperatury juz nie tak ekstremalne. Jechaliśmy po czymś w rodzaju ogromnego płaskowyżu.


Dziś naszym pierwszym celem jest Taos Pueblo - prawie nietknięta od 300 lat wioska Indian Pueblo, położona na skraju gór skalistych. Przy okazji - mają tu w okolicy jedną z najtrudniejszych tras narciarskich w Stanach, ale to raczej innym razem.. Zanim dotarliśmy do miasta - zmiana Stanu, jesteśmy teraz w Nowym Meksyku, gdzie Marihuana do celów rekreacyjnych jest dozwolona. Przy okazji zmienił się czas - 1h do przodu. Jesteśmy juz dość daleko na wschód od wybrzeża Pacyfiku.
Taos to bardzo klimatyczne miasteczko, z wieloma budynkami wykonanymi z gliny zmieszanej ze słomą, z czymś w rodzaju starego miasta. Niestety mieliśmy okazję o tym się przekonać jedynie z okien samochodu, bo spieszymy do wioski, która kwest 2 miłe na północ. Okazało się ze pośpiech był uzasadniony - dojechaliśmy o 16 tej, a kończą wpuszczać o 16.30. Tym razem mamy szczęście. 
Taos Pueblo jest rzeczywiście dobrze zachowane - to ciągle żyjąca miejscowość, choć za wstęp trzeba płacić. Domy są w części parterowe, w części - piętrowe i wtedy na piętro wchodzi sie po przystawionej po prostu drabinie. Wszystkie z gliny, zmieszanej ze słomą, nie ma prądu ani bieżącej wody. Uwagę zwracają konstrukcja w kształcie dużego ula, znajdujące sie przed każdym domem - piece do pieczenia chleba/placków.  W centrum - bardzo ładny kościółek katolicki z białym wejściem, na skraju - cmentarz. Przez środek wioski przepływa spory strumień. Wszystko bardzo malownicze i bardzo ładnie się prezentujące w popołudniowym słońcu. Prawie nikogo już nie ma więc mogliśmy się powłóczyć w spokoju.. Staliśmy sie też przy okazji właścicielami trzech pięknych obrazków wraz z autografami bardzo miłej Pani Artystki. Mają w klimacie coś meksykańskiego, coś indiańskiego. Żywe kolory i motywy wzbudzające zastanowienie.. Już się cieszę że będę mógł na nie często patrzeć :).





Reszta drogi dziś (łącznie ponad 700 km) prowadzi najpierw Ryftem Rio Grande. To rozległa i głęboka dolina skalna, która powstała na styku dwóch płyt kontynentalnych, teren aktywny sejsmicznie. Gdyby nie wypełniająca ją ziemia, miałaby głębokość kilku kilometrów. W jej dnie Rio Grande wyrzeźbiła kanion - wygląda to jakby ogromną równinę ktoś przeciął gigantycznym skalpelem. Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż rzeki, potem - kolejne kilkadziesiąt rozległą równiną otoczoną ogromnymi górami. Im dalej - tym wyższymi, z ośnieżonymi ciągle szczytami. Co  jakiś czas mijamy wjazdy od ogromnych rancho, które ciągną sie kilometrami. Ziemia porośnięta jakimiś porostami, trochę tundrowo to wygląda - jesteśmy ponad 2 km n.p.m. Gdzieniegdzie ogromne, sztucznie nawadniane pastwiska. Ziemia niezbyt żyzna zdaje się. Okazało się zresztą później że ukształtowanie terenu i rodzaj gleby miały kluczowe znaczenie dla głównej atrakcji jutrzejszego dnia..
Póki co, tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do parku Great Sand Dunes. Camping na terenie parku, który był naszym celem jest zajęty w całości, na szczęście udaje nam sie zając jedno z ostatnich miejsc na campingu ulokowanym kilka km wcześniej. Znów mamy dzis szczęście - z okazji Dnia Matki, czy co :). Ukradkiem spoglądam ma gigantyczną "kupę piachu" po lewej stronie..



Na campingu mnóstwo Amerykanów, prawie przy każdym namiocie rozpalone ognisko. Może to i klimatyczne ale w oczy szczypie strasznie.. Jesteśmy rozbici w samym środku, otoczni ze wszystkich stron ogniskami.. Ma to tez swoje zalety bo na Campingu są ostrzeżenia przed niedźwiedziami..Szybka kolacja i spać - jutro dzień zacznie się wcześnie..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz