Położyliśmy się o 3ciej czasu polskiego wstaliśmy o 4tej rano czasu miejscowego.. Krótka noc :).
Motel jest bardzo "Old Scool'owy" - tak wyglądały zapewne motele w Stanach w latach 50-tych, co czasem widać na starych filmach. Niektóre jak widać przetrwały.. Można poczuć klimat od samego początku..
Obok jest katolicki kościół wiec załapaliśmy się na specjalne błogosławieństwo miejscowego księdza po porannej mszy. Relacje między "hierarchą" a owieczkami są tu o wiele bardziej bezpośrednie, rownież sama msza jest prowadzona w bardziej "ludzki" sposób. Np. - ksiądz wychodzi do ludzi i mówi bez mikrofonu, parafianie reagują żywo, np.śmiechem..
Po mszy dietetyczne burritos + "wiaderko" coli.. Pełna asymilacja.
Po ósmej - kierunek przedmieścia, gdzie organizowane jest indiańskie Pow-Wow. Właściwie - mini Pow-Wow, czyli taki piknik wzbogacony występami. Atmosfera nie nazbyt nerwowa można rzec - włóczymy się wśród stoisk z różnymi wyrobami indiańskimi i oglądamy występy. Jeden z tańców "wykonujemy" nawet wspólnie - skoro zapraszają do "Friendship Dance" to jak tu odmówić.. Tylko pióra by się przydały żeby wetknąć gdzieniegdzie, bo odstajemy wyglądem od prowadzącego..
Oprócz tańców mamy okazję pogadać - np. z Apache'm, który opowiada trochę o swoim plemieniu i ceremonii "Morning Star". Na obiad najlepszy na świecie Indian Taco. No - najlepszy z tych dwóch, które w życiu jedliśmy.. Dość długo wpatrywaliśmy się w występ jednego tancerza z plemienia Ponca. Taniec inspirowany zachowaniem konia, który boi się burzy. Piękne to i smutne - towarzyszy nam świadomość nierównych sił w walce o zachowanie kultury i odrębności Indian..
Po południu - kierunek Joshua Tree National Park. Na razie - camping na obrzeżach. Jest pusto i dziko. Zajęliśmy sobie jedno z wielu wolnych miejsc. Na szczęście - jest już chłodniej, w dzień było ponad 37 stopni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz