środa, 31 maja 2017

30.05 Pasja życia Korczaka Ziółkowskiego

75 lat temu, wódz Sioux'ów Henry Standing Bear odszukał rzeźbiarza polskiego pochodzenia urodzonego w Bostonie, Korczaka Ziółkowskiego, i zaproponował mu wykonanie pomnika bohatera Indian, wodza o imieniu Crazy Horse. Indianie byli wkurzeni na władze, kiedy zobaczyli co robi rzeźbiarz Borglum z jedną z gór w paśmie Black Hills, w miejscu, które było dla nich święte. Ponieważ juz od dawna mieli niewielki wpływ na to co dzieje się z ich ziemiami, rownież i tym razem byli bezsilni. Próbuję sobie wyobrazić co musieli czuć widząc wyłaniające się ze skał twarze ojców założycieli, szefów państwa, które w ich mniemaniu nie złamało wobec nich tylko jednej danej im obietnicy - że zabierze ich ziemie. Wszystkie pozostałe zostały złamane. Postanowili więc dla równowagi (?) uwiecznić swojego wodza w równie dostojny sposób. W pierwszej kolejności zwrócili się do Borgluma, pózniej - do rządu USA. W obu przypadkach odmówiono im. Postanowili wiec zwrócić się do Korczaka, który znany był już wtedy m.in. z wykonania pomnika Sitting Bull'a. Zaczęło się od korespondencji, potem Korczak przyjechał na kilka tygodni do Indian. Nie wiem jakie argumenty wtedy padły, fakt jest taki, że Korczak postanowił poświęcić Indianom resztę swojego życia. Jak się później okazało nie tylko swojego ale dziesięciorga swoich dzieci i piątki wnuczek. Tak naprawdę nie wiadomo czyjego jeszcze, bo z całej, ogromnej rzeźby Indianina na koniu, gotowa jest póki co tylko twarz. 


Teraz prace koncentrują się na palcu wskazującym.. Ciekawy jestem jaki wpływ na decyzję artysty miały jego polskie korzenie i analogie jakie można wysnuć między losem Indian i Polaków w XIX w. Indianie nie mogli zaoferować Korczakowi nic poza ideą i postacią wodza. Rzeźbiarz postanowił, że nie weźmie ani centa od rządu Stanów Zjednoczonych. Wraz z Indianami znalazł odpowiednią górę w pobliżu Rushmore Mountain gdzie powstały głowy prezydentów, zaprojektował z rozmachem ogromny pomnik, na który zostanie zużyta cała góra (!), a następnie.. rozbił namiot u jej stóp i rozpoczął z siekierą od budowy schronienia dla siebie. Niedługo później rozpoczął przygotowania do dzieła życia. Ze 174 dolarami w kieszeni. Historia jego, jego drugiej żony (pierwsza odeszła jak zobaczyła na co się porwał..) i ich dziesięciorga dzieci, to historia ogromnej pasji, wiary, determinacji i siły woli. Zaangażowania, które jest w stanie dokonać prawdziwych cudów. Przez wiele pierwszych lat prace wykonywane były osobiście przez rzeźbiarza i ludzi, którzy chcieli mu pomóc bez żadnego wynagrodzenia.



Dzieci od małego pomagały na budowie (w ośrodku pokazywany jest film, na którym m.in widać jak kilkuletnie szkraby podają ojcu na drabinie laski dynamitu.. ). Dziś prace finansowane są z przychodów muzeum i ośrodka znajdującego się u stóp góry oraz donacji prywatnych ludzi. W dalszym ciągu wiele prac wykonywanych jest osobiście przez rodzinę Korczaka, choć jego dzieci są już w wieku emerytalnym.. Żadnych dotacji państwowych - tylko pieniądze, które ludzie chcą zapłacić dlatego, że wierzą w ideę artysty. Wszystko to wspomagane pracą wolontariuszy. Pasję czuć tu na każdym kroku. Jak wielkiej wiary muszą być Ci ludzie - będąc na miejscu ciężko uwierzyć w powodzenie przedsięwzięcia. Na kilkanaście najbliższych lat zaplanowane jest wykonanie dłoni wodza, fragmentów głowy i grzywy konia.. Z drugiej strony, patrząc na pamiątki zgromadzone po artyście widać, jak wiele dokonał on za życia. Trzeba mieć wielką pasję żeby tyle zrobić.. 
Spędziliśmy tu większość dnia. Wcześniej - krótka wizyta w narodowym mauzoleum Amerykanów, Mount Rushmore. Głowy czterech prezydentów wykute w zboczu góry. Rozmach, duma, powiewające flagi..
Późne popołudnie to wizyta pod Devils Tower. Kolejne święte miejsce Indian, które oni nazywają Górą Niedźwiedzią. Dziw natury nie spotykany nigdzie indziej. Ci, którzy widzieli Bliskie Spotkania Trzeciego stopnia wiedzą o czym mówię..



Jutro udajemy się w kierunku Yellowstone. Połowa wyjazdu. Na liczniku około 3 tys. mil.

wtorek, 30 maja 2017

29.05 Badlands

Powoli robi się tradycją tego wyjazdu, że na piesze wycieczki wybieramy sie o świcie. Tym razem wymarsz około 5.30. Ponad 10 kilometrowa pętla, głownie szlakiem o nazwie Castle. Surowa przyroda, miękkie, piaskowe skały (czasami wygląda to jak ogromna budowa, z której zniknęły maszyny :) ), momentami krajobraz księżycowy, momentami - fragmenty prerii. Przyjemny 3-godzinny spacer, wsród śpiewających ptaków i praktycznie bez ludzi dookoła..
Po zwinięciu obozu jedziemy na zachód, zatrzymując się na większości punktów widokowych. Momentatmi "kompleksy" skalne są ogromne - całe labirynty postrzępionych gór. 
Czasami płaskie, trawiaste miejsca urywające sie nagle kilka-kilkadziesiąt metrów w dół na skutek głebokiej erozji. Święte miejsce Sioux'ów, gdzie chowali się w razie niebezpieczeństwa. Rzeczywiście - zgubić się wśród tych surowych skał musiało być łatwo..







W zachodniej, spokojniejszej części parku, zawieramy znajomość z pieskami preriowymi. Sympatyczne zwierzaki, współpracujące ze sobą - ostrzegając się w obliczu niebezpieczeństwa piskliwym szczekaniem. Są ich tu tysiące - podejrzewamy ze erozja terenu  zapoczątkowana jest właśnie przez nie. Miękki teren, tysiące norek do których wlewa się woda, żłobi połączenia miedzy nimi, coraz szersze, głębsze.. Ciekawe czy ta teoria ma pokrycie w rzeczywistości :).
Bardzo zmęczeni docieramy po południu do Rapid City. Jutro - dzieci Korczaka Ziółkowskiego i ich praca życia - wykuwany od dziesiątek lat pomnik Szalonego Konia.


28.05 Przez cztery Stany na północ

Wschodnie Colorado - po wyjechaniu z gór krajobrazy bardzo europejskie. Zielono, po drodze miasta i pola uprawne. Jedziemy wzdłuż Gór Skalistych więc pogoda mocno zmienna i jest dużo chłodniej.




Przejeżdżamy autostradą przez środek Denver, które z tej perspektywy wydaje się miastem przemysłowym i nowoczesnym.

Późnym popołudniem wjeżdżamy na nocleg do Wyoming, zostajemy w Cheyenne, stolicy tego stanu. Po typowym amerykańskim, motelowym śniadaniu (własnoręcznie przyrządzone gofry, tosty, słodkości) skręcamy na wschód - żeby wpaść na chwilę do Nebraski. Krajobraz znów się zmienił - jesteśmy w krainie wielkich równin. Widok za oknem wskazuje że to stan rolniczy: mnóstwo pól uprawnych i pastwisk, praktycznie w ogóle nie ma drzew. Liczne systemy irygacyjne świadczą o tym, że za często tu nie pada. Jest koniec maja ale na polach nie widać żeby coś wzeszło - wiosna przychodzi tu późno...
Następny stan to Południowa Dakota - kraina Siuxów Lakota i Oblala. Zatrzymujemy się w Wounded Knee - miejscu masakry ponad 300 Indian przez wojsko amerykańskie. Wszystko wskazuje na to ze była to zemsta, choć wywołana trochę przypadkowo, za klęskę pod Little Big Horn gdzie Indianie pobili Amerykanów w bitwie. Miejsce jest dość niepozorne, ale nawet dziś można wyobrazić sobie jak to wyglądało: na wzgórzu ustawione karabiny maszynowe, kilkusetosobowa grupa Indian obozuje sto pięćdziesiąt metrów niżej nad strumieniem. W środku tipi chorego wodza z wywieszoną białą flagą. Rano amerykańscy kawalerzyści próbują zabrać Indianom wszelką broń. Robi sie nerwowo, pada przypadkowy strzał.. i zaczyna się jatka: ginie nie tylko ponad stu wojowników ale i ponad 250 kobiet i dzieci, i 30 żołnierzy - zabitych głownie przez swoich.. Dziś jest tu biedna tablica pamiątkowa i zbiorowa mogiła na wzgórzu.



Wieczorem dotarliśmy na miejsce. Znów mamy szczęście - ktoś odwołał rezerwację na campingu i ostatnie wolne miejsc przypadło nam :). Mamy namiot z widokiem na piękne skały.



 Przed zachodem słońca zaglądamy jeszcze na trzy miejsca widokowe we wschodniej części parku i "zaliczamy" dwie ścieżki. W tym świetle wyglada to wszystko pięknie..





niedziela, 28 maja 2017

27.05 Łeba na Rysach, czyli Great Sand Dunes

Pobudka o 5.15. Naciągam spodnie i bluzę na piżamę i do samochodu. Najpierw kilka przystanków wzdłuż drogi dojazdowej - ogromne wydmy tuż przez wschodem słońca wyglądają tajemniczo.. Po kilkunastu minutach parkujemy u stóp ogromnej góry piachu "przytulonej" do majestatycznie wyglądających gór z ośnieżonymi wierzchołkami.





Najpierw przeprawa przez lodowatą rzekę. Nie zdejmuję butów i skarpet żeby nie tracić czasu - o tej porze cenna jest każda minuta :).





Potem - kilometry piachu przy wschodzącym słońcu. Wysokość wydm dochodzi do około 250 m i ciągną sie kilometrami. Visitor Center znajduje się na wysokości 2499 m więc to tak jakbyśmy startowali z Rysów. Żeby trzymać sie skojarzenia - z dołu to wygląda jakby mieć usypaną przed sobą Gubałówkę, całą z sypkiego piachu..Tylko te fantastyczne kształty..





Najpierw - półgodzinna sesja, kiedy słońce po kolei odsłania kolejne wybrzuszenia. Potem idziemy pod górę. Nie przewidywaliśmy tego - jesteśmy przed śniadaniem, wody mamy ze sobą około 200 ml, ale skoro juz tu jesteśmy.. Wspinanie idzie opornie - ale tylko w bardzo stromych miejscach.. :) Piach jest drobniutki i mocno się osypuje. Widać jak wydmy pracują bo wkrótce po pozostawionych przez buty wgłębieniach nie widać ani śladu. 
Miejsce o świcie jest po prostu przepiękne. Wyrażamy głośno swój zachwyt najbardziej dosadnymi słowami jakie są w polskim języku :).





Udało nam sie wejść na jeden z dwóch "skrajnych" piaskowych szczytów. Widoki zapierają dech - kilometry pofałdowanych wydm, ośnieżone szczyty, ogromna otwarta przestrzeń. Migawki aparatów pracują w pocie czoła.. 
Na dole jesteśmy z powrotem około 9 tej. Jeszcze przymusowe mrożenie kończyn w rzece i koniec. Zmęczeni ale bardzo zadowoleni.
Na około pełno Amerykanów. Całe ciągi ludzi udają się w kierunku wydm. Wzdłuż rzeki rodziny z dziećmi rozkładają swoje "kramy", mamy i ojcowie ciągną wózki z jedzeniem.. Nic dziwnego ze campingi tu pełne w weekend - idealne miejsce na dwudniowy, rodzinny wypad.
Śniadanie zjadamy u stóp wydm, na Picnic Area, w towarzystwie ostrzeżeń przed niedźwiedziami.. Tylko czekałem jak jakiś podejdzie do stołu i spyta, który mam numerek. Jestem przekonany że miałbym niższy.. :)





Gigantyczne wydmy powstały w czymś w rodzaju wgłębienia w paśmie górskim, znajdującym się po wschodniej stronie równiny, którą jechaliśmy wczoraj. Góry są tez od północy i zachodu - taki ogromny ślepy zaułek się zrobił. Gleba na równinie jest bardzo drobna i lotna, a wiatry wieją tu silne..



Po śniadaniu wracamy na Camping, szybko się zwijamy , żeby zdążyć przed jedenastą. Kończy się wtedy doba hotelowa i zamykają prysznice w części dla mobile homów, a my tych pryszniców bardzo potrzebujemy.
Było jeszcze trochę emocji przy wyjezdzie, bo najpierw strzałka paliwomierza bardzo szybko opadła, potem komputer wprawdzie pokazywał ze jest jeszcze benzyny na 40 mil ale zaraz wyświetlił komunikat że jest jej cholernie mało. Na szczęście udało się dowlec do małej stacji.. 
Około południa ruszamy na północ. Przed nami 1000 km do Badlands..

26.05 Długa droga do Pueblo..


Park Petrified Forest to zachodnia Arizona - ziemie Indian Whopi i Navajo.


Wkrótce po tym jak opuściliśmy Góry Białe krajobraz znów zrobił się bardziej pustynny, choć temperatury juz nie tak ekstremalne. Jechaliśmy po czymś w rodzaju ogromnego płaskowyżu.


Dziś naszym pierwszym celem jest Taos Pueblo - prawie nietknięta od 300 lat wioska Indian Pueblo, położona na skraju gór skalistych. Przy okazji - mają tu w okolicy jedną z najtrudniejszych tras narciarskich w Stanach, ale to raczej innym razem.. Zanim dotarliśmy do miasta - zmiana Stanu, jesteśmy teraz w Nowym Meksyku, gdzie Marihuana do celów rekreacyjnych jest dozwolona. Przy okazji zmienił się czas - 1h do przodu. Jesteśmy juz dość daleko na wschód od wybrzeża Pacyfiku.
Taos to bardzo klimatyczne miasteczko, z wieloma budynkami wykonanymi z gliny zmieszanej ze słomą, z czymś w rodzaju starego miasta. Niestety mieliśmy okazję o tym się przekonać jedynie z okien samochodu, bo spieszymy do wioski, która kwest 2 miłe na północ. Okazało się ze pośpiech był uzasadniony - dojechaliśmy o 16 tej, a kończą wpuszczać o 16.30. Tym razem mamy szczęście. 
Taos Pueblo jest rzeczywiście dobrze zachowane - to ciągle żyjąca miejscowość, choć za wstęp trzeba płacić. Domy są w części parterowe, w części - piętrowe i wtedy na piętro wchodzi sie po przystawionej po prostu drabinie. Wszystkie z gliny, zmieszanej ze słomą, nie ma prądu ani bieżącej wody. Uwagę zwracają konstrukcja w kształcie dużego ula, znajdujące sie przed każdym domem - piece do pieczenia chleba/placków.  W centrum - bardzo ładny kościółek katolicki z białym wejściem, na skraju - cmentarz. Przez środek wioski przepływa spory strumień. Wszystko bardzo malownicze i bardzo ładnie się prezentujące w popołudniowym słońcu. Prawie nikogo już nie ma więc mogliśmy się powłóczyć w spokoju.. Staliśmy sie też przy okazji właścicielami trzech pięknych obrazków wraz z autografami bardzo miłej Pani Artystki. Mają w klimacie coś meksykańskiego, coś indiańskiego. Żywe kolory i motywy wzbudzające zastanowienie.. Już się cieszę że będę mógł na nie często patrzeć :).





Reszta drogi dziś (łącznie ponad 700 km) prowadzi najpierw Ryftem Rio Grande. To rozległa i głęboka dolina skalna, która powstała na styku dwóch płyt kontynentalnych, teren aktywny sejsmicznie. Gdyby nie wypełniająca ją ziemia, miałaby głębokość kilku kilometrów. W jej dnie Rio Grande wyrzeźbiła kanion - wygląda to jakby ogromną równinę ktoś przeciął gigantycznym skalpelem. Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż rzeki, potem - kolejne kilkadziesiąt rozległą równiną otoczoną ogromnymi górami. Im dalej - tym wyższymi, z ośnieżonymi ciągle szczytami. Co  jakiś czas mijamy wjazdy od ogromnych rancho, które ciągną sie kilometrami. Ziemia porośnięta jakimiś porostami, trochę tundrowo to wygląda - jesteśmy ponad 2 km n.p.m. Gdzieniegdzie ogromne, sztucznie nawadniane pastwiska. Ziemia niezbyt żyzna zdaje się. Okazało się zresztą później że ukształtowanie terenu i rodzaj gleby miały kluczowe znaczenie dla głównej atrakcji jutrzejszego dnia..
Póki co, tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do parku Great Sand Dunes. Camping na terenie parku, który był naszym celem jest zajęty w całości, na szczęście udaje nam sie zając jedno z ostatnich miejsc na campingu ulokowanym kilka km wcześniej. Znów mamy dzis szczęście - z okazji Dnia Matki, czy co :). Ukradkiem spoglądam ma gigantyczną "kupę piachu" po lewej stronie..



Na campingu mnóstwo Amerykanów, prawie przy każdym namiocie rozpalone ognisko. Może to i klimatyczne ale w oczy szczypie strasznie.. Jesteśmy rozbici w samym środku, otoczni ze wszystkich stron ogniskami.. Ma to tez swoje zalety bo na Campingu są ostrzeżenia przed niedźwiedziami..Szybka kolacja i spać - jutro dzień zacznie się wcześnie..

piątek, 26 maja 2017

25.05 Apache Fort i Skamieniały Las

Wczoraj  przejechaliśmy ponad 500 km. Krajobraz zmienił sie w tym czasie kilkukrotnie. Od półpustynnych, piaskowych okolic Tombstone i Tucson, poprzez pokryte kaktusami wzgórza na północ od Tucson, czerwone góry pokryte zielonymi zaroślami 200 km dalej, aż po lasy sosnowe w górach, gdzie teraz jesteśmy. Przy okazji zmieniła się też strefa klimatyczna. Ponieważ suchym, pustynnym klimacie południowej Arizony teraz powietrze zrobiło się rześkie. Wczoraj temperatura w południe dochodziła do 40 stopni. Dziś rano było poniżej 20tu. Krajobraz White Mountains jest trochę podobny do polskiego, tyle że lasy są.. ogrodzone. 
Przynajmniej nikt ich nie wytnie..
Wczoraj późnym popołudniem przejechaliśmy też kanion Salt River, która stanowi granicę między dwoma indiańskimi rezerwatami. Przepastny wąwóz, pionowe ściany, widok zapiera dech. Konkurencji Grand Canion'u oczywiście nie wytrzymuje, ale to naprawdę wyjątkowe miejsce. Podróż od razu potoczyła się wolniej - zatrzymywaliśmy sie kilkukrotnie..
Rano cofamy sie o około 40 km. Wczoraj na wizytę w forcie było za późno, a na terenie rezerwatu noclegu nie udało sie znaleźć.. Fort Apache, a właściwie znajdujące się tu muzeum to miejsce przesiąknięte magią. Ekspozycja jest niewielka, ale przemawiająca do wyobraźni, zwłaszcza - historie Indian opowiadane bezpośrednio przez nich. To nic że z ekranu - przejmują i tak. A że ekran w wigwamie to nastrój udziela sie od razu.. Wiadomo, że każde plemię ma takich historii mnóstwo. Nigdy nie były zapisywane - żyją jedynie w pamięci kolejnych pokoleń, rozproszone w głowach poszczególnych członków plemienia.. Zaletą takiego stanu rzeczy jest to, że Indianie potrafią opowiadać, historie brzmią prosto i autentycznie, wadą - że dostępne są właściwie tylko dla nich. Kiedy spytaliśmy obsługę czy mogą udostępnić/sprzedać nagrania "wywiadów" których mogliśmy posłuchać, lub kupić ich spisaną wersję, odpowiedź była negatywna. W dodatku to świadoma decyzja, że ich nie rozprzestrzeniają poza plemię. Ich kultura, ich tożsamość, ich prawda.. Wiele tych "ich" im nie zostało. Smutne.. Każde plemię ma np. własną historię stworzenia. My posłuchaliśmy o Stwórcy, który najpierw stworzył ciemność. Pierwsze istoty na początku widziały tylko czerń, potem pojawiły kolejne kolory kojarzone z kierunkami świata (czerń - wschód, żółć/czerwień - południe, niebieski - zachód, biały - północ). Istoty na ziemi doświadczały kolejno tych kolorów. Długo przed ludźmi na ziemi pojawiły sie zwierzęta. Nieboskłon nad ziemią został uniesiony na pajęczynach ogromnych pająków, które plotły kolejno pajęczyny, przychodząc z czterech stron świata i plotąc te pajęczyny w kolorach odpowiadających tym stronom. Na końcu przyszedł pająk z północy i na jego białej pajęczynie uniesiony został nieboskłon. Ludzie zostali ulepieni przez Stwórcę z błota. Kiedy gotowy był ich kształt, Stwórca tchnął w nich swój oddech i powstało życie, duch który mamy w sobie. Jesteśmy na ziemi po to żeby żyć w harmonii z innymi istotami i wypełniać przypisaną nam rolę: być silnymi, zdrowymi, stwarzać dobrą atmosferę i pogodnie się zestarzeć.. Cykl życia człowieka rownież powiązany jest z kolorami, w harmonii z kierunkami świata: kiedy się rodzimy, towarzyszy nam ciemność, przychodzimy jakby ze wschodu, tam gdzie wszystko się zaczyna. Potem towarzyszą nam kolory ognia, słońca, niebieskiego nieba. Jako dorośli powinnismy być gotowi rozświetlać życie naszym dzieciom, aż w końcu, w bieli, przygotowujemy się na spotkanie ze Stwórcą. W świecie duchów, gdzie wszyscy będziemy piękni i młodzi. Mam ciagle przed oczami twarze starszych Indian opowiadających o wąskiej scieżce życia, która wspina się stromo, ma wiele zakrętów, czasem z niej spadamy, doświadczamy ran (chorób, wad, niedoskonałości). Przede wszystkim jednak mamy kochać siebie i brać odpowiedzialność, bo każdy z osobna jest odpowiedzialny za to, żeby dobrze przeżyć swój czas. Słuchać mądrych ludzi, liderów - tych którzy są dla nas wzorem. Na końcu - wszyscy dostaniemy się do równoległego nam świata duchów, gdzie wszyscy będziemy młodzi i piękni. 
Była tez historia potopu, ktory ludzkość przeżyła dzięki dwóm kobietom - starszej i młodszej. Ukryły sie w pniu ogromnej Sykomory wraz z nasionami roślin i zwierzętami, które po potopie mogły sobie wybrać jakim zwierzęciem chcą być w nowym świecie.. Kobiety zabrały tez ze sobą dwa kamienie, dzięki czemu, wyrzuciwszy kamień z drzewa mogły sie przekonać czy woda juz opadła (nie było "plum" ;).  Mogły wtedy wyjść z drzewa i zasiać rośliny..
Pełno w tych historiach harmonii, miłości do życia, szacunku do ziemi. I pełno prostoty. White Mountain Apache mają pretensje do białych że zmienili sposób myślenia ich dzieci, przez co ich życie staje sie nieznośnie skomplikowane i oderwane od natury, ziemi, rytmu, którym żyli ich przodkowie.
Chciałoby się powiedzieć  - czemu my nie mamy swoich prostych opowieści, którymi moglibyśmy sie wymienić z sąsiednimi "plemionami", szanując ich odrębność, wzbogacając nasze historie tym co najlepsze.. Zamiast tego pogrążamy się w milionach niepotrzebnych informacji i emocji, które niszczą nasze życie..

Emocji było tego dnia jeszcze wiele, ponieważ to co można zobaczyć w parku Petrified Forest trudne jest do opisania słowami. Na szczęście pozostały obrazy.. Mnóstwo skamieniałych drzew w kolorach, surowe ale i wielokolorowe wzgórza , które to wszystko otaczają. Zachód słońca zastał nas w miejscu zwanym "Painted Desert".






czwartek, 25 maja 2017

24.05 Rewolwerowcy i Indianie

Tombstone o wschodzie słońca nie wyglada tak pięknie jak o zachodzie, co nie znaczy że poranny spacer był nieudany. Włóczylismy sie około godziny, w poszukiwaniu m.in. cmentarza.





Potem powrót do motelu, pakowanie i z powrotem do miasteczka - na śniadanie. W swojskiej atmosferze, w towarzystwie łba bizona i paru miejscowych, zmierzyliśmy się z dwoma porcjami skromnych, amerykańskich naleśników, uzupełnionych jajecznicą i szynką.. Starczy na trochę...
W oczekiwaniu na otwarcie O.K. Corral była jeszcze chwila żeby powygrzewać się na głównej ulicy miasteczka. Około 9tej - otworzyli muzeum/zagrodę, gdzie miała miejsce najsłynniejsza strzelanina na dzikim zachodzie (tak przynajmniej twierdzą miejscowi). Nie mamy wprawdzie czasu czekać na pokaz na żywo, ale muzeum i tak warte jest odwiedzenia. Można obejrzeć m.in. kuźnię, całkiem legalny w czasach dzikiego zachodu burdel, mini muzeum Geronimo i Apaczów oraz mnóstwo artefaktów z epoki. Jest tez inscenizacja samej strzelaniny - z udziałem naturalnej wielkości, poruszanych manekinów. Spieszymy się żeby zdążyć na 11tą do Tucson, na cmentarzysko samolotów. Jak sie niedługo okazało - znów nadaremnie, bo tym razem brakło dla nas miejsca w autobusie. Widocznie nie ma tam nic ciekawego fatum nas tam nie chce. Obejrzeliśmy za to bardzo dobrze wyposażone muzeum lotnictwa. Mnóstwo samolotów, nie tylko wojskowych, w tym Air Force 1 prezydenta Kennedy'go. Zbliżenie się np. do superfortecy B52 daje pojęcie o potędze zniszczenia amerykańskich sił powietrznych. A to nie jest największy samolot bombowy świata. Generalnie - z jednej strony bardzo ciekawie, z drugiej - trochę dołujące, bo myślę sobie, na cholerę ludzkości tyle śmiertelnych maszyn. Bracia Wright tego nie przewidzieli... Replika ich pięknego samolociku wtłoczona jest w róg hangaru, otoczona cudami technologii zabijania..





Po południu kilkaset km podróży do Fort Apache, który zwiedzimy rano. Wieczorem przejeżdżamy przez rezerwat tego plemienia, co też najweselszym doświadczeniem nie jest. Zaczęliśmy dzień rewolwerowcami i Geronimo, skończyliśmy - z gościną u Indian..