środa, 8 lutego 2012

Jaisalmer - wielbłądami na pustynię.

Wcześnie rano samochody zawiozły nas wgłąb pustyni, gdzie dla nas i czwórki przewodników z Oświęcimia (pozdrowienia ;)) czekały już wielbłądy.


Wydawało mi się, że na grzbiecie tego zwierzęcia jest znacznie wygodniej... Wyruszyliśmy około 10 tej.



Minęliśmy po drodze dwie wioski



, gdzie była okazja przyjrzeć się ich mieszkańcom.





Przerwa na obiad wypadła na skraju niewielkich wydm, w miejscu zacisznym i ocienionym..




Pustynia tutaj różni się od naszego wyobrażenia np. o Saharze. Teren jest piaszczysty, ale w większości pokryty jest porostami, krzakami, czasem niewilkim drzewami. Wydmy piachu zdarzają się od czasu do czasu - niektóre dość rozległe.



Wszystko zakurzone, bo piach jest bardzo drobny. Całość - "perforowana" norkami jakichś gryzoni. Niestety ciężko je dojrzeć. Sądząc po sporej ilości drapieżnych ptaków unoszącychnsię w powietrzu gdzieś tu jednak są :). Postój na noc - na skraju wielkiej wydmy.



Nasi opiekunowie rozpalili ogniska i przygotowali kolejny posiłek. My, w międzyczasie, najpierw - zachód słońca, za chwilę - wschód księżyca..






Wygląda to pięknie, niestety jest pełnia i trudno dostrzec morze gwiazd, które najpiękniej podobno wyglądają właśnie na pustyni.. Trochę szkoda.. ;). Nasi kucharze-poganiacze trochę pośpiewali, nawet całkiem ładnie. Byliśmy jednak już dość zmarznięci, więc "impreza" nie trwała długo. Nie było zasięgu i kurier z rumem nie dojechał :).



Noce na pustyni są zimne i mieliśmy okazję się o tym przekonać na własnej skórze. W dodatku - trochę się ochłodziło i nawet jak słońce wstało to nie było za gorąco. Aga przypłaciła to przeziębieniem.. Dosyć ciężko było się rano zebrać. W trakcie toalety okazało się,że jednemu z poganiaczy bardzo spodobała się moja woda kolońska.. najpierw kazał się nią spryskać a potem, na odchodnym, próbował resztę ode mnie "wydębić".. ;) razem z kurtką. Niestety i kurtki, i wody będę jeszcze potrzebował więc musiał obejść się uściskiem dłoni.. ;)



W drodze powrotnej jeszcze jedna wioska z chatami budowanymi z piasku wymieszanego z krowim łajnem i mieszkańcami domagającymi się "school penów" (dzieci) i Rupii (kobiety).



Około piętnastej wróciliśmy do hotelu, który.. postanowiliśmy zmienić. Nie chcemy jeszcze jednego party do rana.. Zmieniliśmy.. Problem w tym, że hotel, w którym teraz jesteśmy leży przy szlaku, którym przechodzą orszaki weselne. Wygląda to tak: przodem jedzie platforma z zamontowanymi ogromnymi głośnikami, przez które nadają jakieś swoje disco-indo. Głowę urywa. Bez żadnej przesady. Szczególnie, że uliczki bardzo wąskie. Za platformą idzie parę osób, które tańczą zachowując się jakby coś "wciągnęły".. Pewnie kumple pana młodego. Potem - grupa ludzi poprzedzająca pana młodego, który pięknie przystrojony jedzie na białym koniu. Za nim - kolorowo ubrane kobiety, rodzina, kumple z bębnami - zależy od orszaku.. Wszyscy jadą do domu pani młodej.. Jest teraz 21.45 i właśnie przechodzi pod naszymi oknami czwarty taki pochód. Podobno teraz jest sezon na śluby. Okno w naszym pokoju nie ma szyb.. Wypoczniemy.. szczególnie, że jutro pobudka o 4.30, bo autobus do Bikaneru odjeżdża o 6- tej..
W międzyczasie powłóczyliśmy się trochę po uliczkach Jaisalmeru i miejscowego fortu.



To chyba najładniejsze z miast, które do tej pory odwiedziliśmy. I zdecydowanie najczystsze. Jutro - pół dnia w autobusie, potem wizyta w świątyni szczurów, a wieczorem - nocny pociąg do Delhi..

2G

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz