niedziela, 12 lutego 2012

P.S. Gdzieś między Kabulem a Samarkandą..

Na koniec trochę luźnych releksji "na świeżo", z pokładu samolotu.
Radżastan to nie miejsce dla tych, którzy szukają pięknych widoków i nie skażonej przyrody.. No - z (bardzo) małymi wyjątkami, np. - pustynia w okolicach Jaisalmeru.. Miasta tego regionu to na pewno nie oaza spokoju.. Co więcej, dla tych,którzy mieli mały kontakt z podobnymi miejscami, wrażenia mogą być dość szokujące a momentami dość..traumatyczne. Samotna wycieczka w te miejsca to nie jest zapewne dobry pomysł dla "tych, którzy pierwszy raz". I nie myślę tu o miejscach wyjątkowo "hard corowych" typu - Varanasi... Jeśli nie możesz się obejść bez klinicznej czystości (co tam klinicznej - bez minimum choćby..), europejskiego jedzenia, dobrych hoteli, boisz się zachorować bez dostępu do przyzwoitej opieki medycznej, itp. to.. zastanów się dwa razy. Jeśli natomiast chcesz spędzić urlop w sposób kompletnie odbiegający od przeciętnego wyobrażenia o wakacjach, zobaczyć rzeczy, zachowania, zwyczaje, których nie spotkasz gdzie indziej (choć niekoniecznie - wyglądające pięknie..), nie boisz się zgiełku, brudu, masz cierpliwość wytrzymywania nieustannych nagabywań i "opędzania się" od natrętów, chcesz sobie wyrobić dystans do swojej "codzienności", wreszcie - zobaczyć gdzie mogą być granice ludzkiej biedy.. to jesteś w domu.. ;).
Przez dwa tygodnie, zachowując kilka podstawowych zasad, udało nam się nie zachorować na żadne sensacje żołądkowe, nie narazić na jakieś bardzo niebezpieczne sytucje, itp. To co czasem wygląda trochę groźnie - niekonieczne takie musi być.. Ludzie w Indiach są uprzejmi i nastawieni pozytywnie do białych. Często wygląda, że traktują ich jak gringos w Ameryce Połdniowej, tj. takich, którzy mają pieniądze nie wiadomo skąd, i których trzeba oskubać. Jednak z agresją ani niechęcią nie spotkaliśmy się ani razu. Oni tu walczą o własne przeżycie...
Z kolei nasze obserwacje i przeżycia - pozostaną niezapomniane... ;)
Na koniec: od czasu do czasu próbowałem sobie wyobrazić co stanie się, jeśli któregoś dnia w tym zbiurokratyzowanym, pogrążonym w korupcji i lokalnych układach kraju, ktoś wpadnie na pomysł, żeby dać tym ludziom paszporty i wypuścić ich poza granice Indii. Przyjadą wtedy do Europy gdzie ludzie zarabiają od nich wielokrotnie więcej, nie mają tej determinacji i jest ich znacznie mniej. Zobaczą, że mieszkania różnią się od skleconej z gliny i blachy nory, mogą być większe od średniej wielkości psiej budy, a śmieci niekoniecznie wyrzuca się przed próg własnego domu.. Nie wiem czy wtedy będą chcieli wrócić do siebie. Ciekawe jak to wpłynęłoby na nasze życie..
Hmm.. szczerze mówiąc - nie jestem pewny czy chciałbym się o tym przekonać ;). Daje sporo do myślenia...
Może warto ich wcześniej poznać.. ;) ?

To by było na tyle.. :) Czas rozciągnąć się w fotelu Airbusa Lufthansy, rozkoszować koniaczkiem i bluesem w słuchawkach..
Do następnego razu :).

2G

Stare Delhi i korki..

Pociąg przyjechał punktualnie, tyle że - nie na tą stację, na którą internetowy system sprzedał nam bilety.. :). Już się nauczyliśmy, że "in India everything is possible" :). W związku z tym - okazja dla miejscowych naciągaczy do zarobienia na nas.. Co innego negocjować cenę towaru na straganie, a co innego - wykorzystywać niewiedzę przyjezdnych i zawyżać ceny przejazdu kilkukrotnie.. Przyjezdny nie wie np. jaki dystans jest do przejechania taksówką.. W naszej rozgrywce było 1:1 - aż tak naiwni nie jesteśmy.. :).
W hotelu byliśmy wcześnie rano. Na szczęście pokoje były wolne, więc udało się trochę odświeżyć.. Po dniu w autobusie, szczurach i nocy w pociągu.. mmm...
Po śniadaniu wybraliśmy się rikszami rowerowymi przez Stare Delhi do Czerwonego Fortu. Na "arterii" zwanej Chewri Bazaar naprawdę można poczuć prawdziwe Delhi. Samochody to nie wjeżdżają. Większość pojazdów to riksze rowerowe






i wszelkiej maści jednoślady.



Oprócz tego - wszechobecne tuk tuki i różnego rodzaju dwukołowe pojazdy transportowe, ciągnięte lub pchane przez właścicieli..




Czasem transport odbywa się bez pojazdów..

Wszystko wśród niekończącego się ciągu straganów, punktów napraw



, "pracowni", itp..



Ludzka masa przelewa się wzdłuż ulicy i wpada w mnóstwo mniejszych "przecznic" - też bazarów.. Wynajęci przez szkoły rikszarze transportują dzieciaki z, i do domów.. Na jedną rikszę wchodzi dziesiątka i.. więcej małych szkrabów..



Zapachy rynsztoków mieszają się z zapachami przypraw, gotowanych posiłków i warsztatów rozłożonych wprost na ulicy. Z poziomu pasażera rikszy wygląda to trochę jak film.. Można spokojnie się przyglądać, nie wzbudzjaąc specjalnego zainteresowania i nie narażając się na prośby o pieniądze, oferty handlowe, itp..
Do fortu nie wchodzimy - widzieliśmy już ich wystarczającą ilość... Wybieramy się za to na małą wycieczkę wokół ogromnej budowli.



Okazuje się , że chyba ciekawszą niż zwiedzanie zabytku. Najpierw - zabłądiliśmy na osiedle slamsów.



Biedni ludzie w biednym kraju... Baaardzo przykry widok.Trochę się bałem o resztę rodziny...



Potem, ni stąd ni zowąd, na 3-pasmowej arterii za fortem.. dostojnie maszeruje para słoni..



Drugi poganiacz, widząc białych, zatrzymuje słonia na środku drogi, parkuje go w poprzek pasa i proponuje przejażdżkę...



W trakcie negocjacji cena szybko spada ale z naszym refleksem dzisiaj kiepsko..Kiedy już prawie podjęliśmy decyzję - jest za późno. Poganiacz dosiadł swojego rumaka i tyle go widzieli... Innym razem ;).
W parku, który jest niedaleko, ogroma chmara gołębi współegzystuje ze stadem ptaków o wyglądzie sokołów. Jest ich tu mnóstwo..




Rozpiętość skrzydeł w okolicach metra, groźny wygląd, ale gołębie nie wyglądają na wystraszone.. Widok dość szczególny, momentami - jak u Hitchhocka..



Po obiedzie włóczymy się jeszcze trochę po różnych zakamarkach,




mniejszych i większych uliczkach..



Zaglądamy też do największego meczetu w Indiach.. Trochę mi dziwnie jak wyobrażę sobie te tysiące muzułmanów klęczących tu w równych rządkach... Uprzedzenia... ?
Wracamy rikszami.. Tym razem to szczyt ruchu kołowego, ciężko się przebić. Jedziemy pod słońce - dodaje to jeszcze bardziej niesamowitej atmosfery bazarom w starym Delhi..
Granicę między starą a nową częścią miasta stanowią tory kolejowe. Rikszarze, ciągnąc z mozołem nasze pojazdy po wiadukcie, robią sobie przerwę w.. rikszowym drive through.. ;). A ja się zastanawiałem czemu niektórzy sprzedawcy soku i słodyczy obróceni są tyłem do chodnika.. :).
Nasz hotel położony je w załuku ulicy zwanej Main Bazar. Skoro tak - wiadomo na czym zeszło popołudnie i kawałek weczoru. ;)




Jeszcze pożegnalna kolacja z Rajem i jego rodziną, próbujemy indyjskich specjałów z północy i południa. Smaki tak różne od naszych ;).
Koło północy - telefon.Z powodu opadów śniegu sprzed dwu dni w Niemczech, nasz samolot będzie opóźniony o 4,5 h. Nie zdążymy na połączenie do Gdańska.. Z drugiej strony - mogło być gorzej. Dzisiejsze połączenie do Monachium było opóźnione o ponad 15h.. Bywa..
Ja, ciągle wracam do atmosfery "popołudnowyc" uliczek Delhi...



Utknąć w korku riksz na Chewri Bazaar - bezcenne.. :)



2G

Święte szczury w Bikanerze

Poranny autobus lokalnych linii indyjskich to niezłe wyzwanie. Na największym rondzie w mieście stawiliśmy się o szóstej rano. Temperatura - tak z osiem stopni. Autobus - półslipper. Tzn. połowa to rząd podwójnych siedzeń. Nad nimi - podwójne "leżanki". Wzdłuż okien z drugiej strony - pojedyncze miejsca do leżenia. Z czasem wszystkie te miejsca zapełniły się Hindusami wsiadającymi po drodze. Po 3-4 osoby na jednej leżance.. Krótko po wyruszniu musiałem dokonać małego "zaboru": uprzejmie, acz stanowczo poprosiłem kierowcę, żeby natychmiast zatrzymał autobus. W środku nie dało się wytrzymać. Potłuczone szyby, niedomykające się okna - w efekcie, po dziesięciu minutach byłem skostniały. W dodatku - poprzednią noc spędziliśmy pod gołym niebem.. Dopiero po wyjęciu z plecaków i założeniu na siebie wszystkiego co możliwe i okryciu śpiworami - dało się jakoś wytrzymać.. Dalsza podróż upłynęła w miarę bezproblemowo. O "hardcorze" jakim były próby załatwania swoich potrzeb na postojach nie będę wspominał ;).
Autobus zatrzymał się na jakimś ruchliwym skrzyżowaniu na skraju miasta. Wkoło - charakterystyczny zapach .. wiadomo czego. Natychmiast obległa nas skraja tuk tuków - to już standard. Po krótkich negocjacjach - kurs do najbliższej knajpy, krótki posiłek i w drogę - do Karni Mata Temple.




Świątyni, gdzie kolejne wcielenia jednej lokalnych świętych reinkarnują się w szczury,



które z kolei - reinkarnują się w członków rodziny. W efekcie - szczury cieszą się tu szczególną estymą. Są regularnie dokarmiane,


a pielgrzymi przynoszą dary. Przed świątynią można kupić specjalne zestawy, np. kokos i kilka garści różnych ziaren: kukurydza, jakieś orzechy chyba...
Szczury są wszędzie - wyłażą z każdego zakamarka, no. - z dziury przy kranach gdzie człowiek chciałby szybko umyć ręce..



Karma rozsypana w kilku miejscach, rozstawione miski z mlekiem, itp.

Po świątyni chodzimy oczywiście boso.. Jest spora szansa, że kosmaty, mokry szczur nie przebiegnie nam po stopach.. Muszę powiedzieć, że odruchowo podkurczałem stopy i nie czułem się "swojo"...


Niektórym z nas się nawet podobało.. Droga powrotna - 50 min. tuk tukiem.. To już ostatni taki rajd :).
Wieczorem - do pociągu. Miłe zaskoczenie - jest ciepło :). Niemiłe - standard czystości jak gdzie indziej w Indiach...
Jutro od rana - Delhi..


2G

środa, 8 lutego 2012

Jaisalmer - wielbłądami na pustynię.

Wcześnie rano samochody zawiozły nas wgłąb pustyni, gdzie dla nas i czwórki przewodników z Oświęcimia (pozdrowienia ;)) czekały już wielbłądy.


Wydawało mi się, że na grzbiecie tego zwierzęcia jest znacznie wygodniej... Wyruszyliśmy około 10 tej.



Minęliśmy po drodze dwie wioski



, gdzie była okazja przyjrzeć się ich mieszkańcom.





Przerwa na obiad wypadła na skraju niewielkich wydm, w miejscu zacisznym i ocienionym..




Pustynia tutaj różni się od naszego wyobrażenia np. o Saharze. Teren jest piaszczysty, ale w większości pokryty jest porostami, krzakami, czasem niewilkim drzewami. Wydmy piachu zdarzają się od czasu do czasu - niektóre dość rozległe.



Wszystko zakurzone, bo piach jest bardzo drobny. Całość - "perforowana" norkami jakichś gryzoni. Niestety ciężko je dojrzeć. Sądząc po sporej ilości drapieżnych ptaków unoszącychnsię w powietrzu gdzieś tu jednak są :). Postój na noc - na skraju wielkiej wydmy.



Nasi opiekunowie rozpalili ogniska i przygotowali kolejny posiłek. My, w międzyczasie, najpierw - zachód słońca, za chwilę - wschód księżyca..






Wygląda to pięknie, niestety jest pełnia i trudno dostrzec morze gwiazd, które najpiękniej podobno wyglądają właśnie na pustyni.. Trochę szkoda.. ;). Nasi kucharze-poganiacze trochę pośpiewali, nawet całkiem ładnie. Byliśmy jednak już dość zmarznięci, więc "impreza" nie trwała długo. Nie było zasięgu i kurier z rumem nie dojechał :).



Noce na pustyni są zimne i mieliśmy okazję się o tym przekonać na własnej skórze. W dodatku - trochę się ochłodziło i nawet jak słońce wstało to nie było za gorąco. Aga przypłaciła to przeziębieniem.. Dosyć ciężko było się rano zebrać. W trakcie toalety okazało się,że jednemu z poganiaczy bardzo spodobała się moja woda kolońska.. najpierw kazał się nią spryskać a potem, na odchodnym, próbował resztę ode mnie "wydębić".. ;) razem z kurtką. Niestety i kurtki, i wody będę jeszcze potrzebował więc musiał obejść się uściskiem dłoni.. ;)



W drodze powrotnej jeszcze jedna wioska z chatami budowanymi z piasku wymieszanego z krowim łajnem i mieszkańcami domagającymi się "school penów" (dzieci) i Rupii (kobiety).



Około piętnastej wróciliśmy do hotelu, który.. postanowiliśmy zmienić. Nie chcemy jeszcze jednego party do rana.. Zmieniliśmy.. Problem w tym, że hotel, w którym teraz jesteśmy leży przy szlaku, którym przechodzą orszaki weselne. Wygląda to tak: przodem jedzie platforma z zamontowanymi ogromnymi głośnikami, przez które nadają jakieś swoje disco-indo. Głowę urywa. Bez żadnej przesady. Szczególnie, że uliczki bardzo wąskie. Za platformą idzie parę osób, które tańczą zachowując się jakby coś "wciągnęły".. Pewnie kumple pana młodego. Potem - grupa ludzi poprzedzająca pana młodego, który pięknie przystrojony jedzie na białym koniu. Za nim - kolorowo ubrane kobiety, rodzina, kumple z bębnami - zależy od orszaku.. Wszyscy jadą do domu pani młodej.. Jest teraz 21.45 i właśnie przechodzi pod naszymi oknami czwarty taki pochód. Podobno teraz jest sezon na śluby. Okno w naszym pokoju nie ma szyb.. Wypoczniemy.. szczególnie, że jutro pobudka o 4.30, bo autobus do Bikaneru odjeżdża o 6- tej..
W międzyczasie powłóczyliśmy się trochę po uliczkach Jaisalmeru i miejscowego fortu.



To chyba najładniejsze z miast, które do tej pory odwiedziliśmy. I zdecydowanie najczystsze. Jutro - pół dnia w autobusie, potem wizyta w świątyni szczurów, a wieczorem - nocny pociąg do Delhi..

2G

poniedziałek, 6 lutego 2012

Jodhpur - Jaisalmer

Dziś krótko bo trzeba szybko spać. Jutro o 7.30 wyruszamy na 2 dniowy trekking po pustyni.
Przedpołudnie spędziliśmy w forcie w Jodhpurze, witani przez wiewiórki ;).




Fort jest potężny. Roztacza się z niego wspaniały widok na Niebieskie Miasto




i okolice. Nie wiem czy ktoś to miejsce kiedyś zdobył, ale obwarowania są potężne i doskonale zachowane.



Całe przedpołudnie i południe zeszło nam na myszkowaniu po komnatach i murach.



Około 15tej - w drogę, samochodem przez pustkowia. Zameldowaliśmy się w Jaisalmerze około 20-stej, szybka rezerwacja wielbłądów ;), i jak najszybciej do łóżek.. Musieliśmy się wykazać determinacją i stanowczością- właściciel przydzielił nam pokój z oknami wprost na... indyjskie wesele. Łomot jak na trzech naszych.. Zmieniliśmy pokój na cieco cichszy. Zobaczymy jak zejdzie nam noc.
2G