czwartek, 28 lutego 2013

Cancun - jednak nie padało :)

Dziś dzień "plażowy" - wyprawa na Isla Mujeres. W planie minimum było poleżeć na białym piasku i zjeść Ceviche.. Plan udało się wykonać w 150 procentach. Po pierwsze - leżenie na piasku.. Rzeczywiście biały..


Zdjęcie z bardzo ciepłymi pozdrowieniami dla tych, którzy zostali tam gdzie temperatura waha się teraz w okolicach zera.. Żeby trochę ochłodzić atmosferę dołożę jeszcze to - zrobione w cieniu :) :


Te 50% procent za dużo w tym przypadku to promyczki.. W ogóle to bardzo lubimy Promyczki ;), ale niekoniecznie te znad morza karaibskiego i w takiej ilości... Dobrze, że nikt mnie teraz nie widzi.. No chyba że na zdjęciu..


gdzie trzymam na dłoni morskiego potwora..
Wracając do poranka: najpierw śniadanie na dachu hotelu, skromne, ale w miłej atmosferze i z dużą ilością owoców (m.in. zamieniliśmy parę słów z Polką, która tu pracuje). Potem colectivo do portu i prom na wyspę. Potem kąpiel i wylegiwanie się na plaży. O skutkach już wspominałem ;) - poboli trochę i przestanie.. Malutki kremik podróżny, który w Polsce kupiłem widocznie SPF też miał malutki.. Następnie, po dwóch Coronach (sprzedają od razu dwie.. ), przyszła pora na następną część planu - Ceviche.


Do teraz czuję smak :).
Następnie - czas przekroczyć plan. Ponieważ wyspa ma tylko kilka km długości i jest bardzo wąska - najpopularniejszym środkiem lokomocji są tu Golf Car'y. Wynajęliśmy jednego i my:


i - w drogę wkoło wyspy. Po drodze krótka wizyta na fermie żółwi,


gdzie oprócz tytułowych bohaterów można zobaczyć i dotknąć wspomniane wcześniej potwory morskie :)


i pogłaskać leniwe Iguany..


Na południowym końcu wyspy mają nawet swój pomnik ;),


nie jedyny tu zresztą..


Potem, powolutku poterkotaliśmy z powrotem, zatrzymując się tu i ówdzie


Cancun to ogromny kurort, zbudowany "pod" Amerykanów, którzy mają tu całkiem blisko. Jego główna część składa się z ogromnej strefy hotelowej rozłożonej na pięknym półwyspie..,


który w związku z tym przestał być piękny.. Dlatego jutro ruszamy do Meridy, która z kolei jest rzeczywiście pięknym miastem.. Podobno - zobaczymy.. :)
Na koniec dnia, w ramach cyklu o niewielkich zwiarzątkach - dziś dla odmiany królik..,


który przywitał nas wczoraj w hotelu. Przydał się - byliśmy cali mokrzy.. :)

środa, 27 lutego 2013

Pierwszy dzień w Cancun..

..powitał nas tropikalnym upałem i... tropikalnym deszczem :(. Po ulicach w zasadzie lepiej pływać niż chodzić.. Nie byłoby w tym nic złego (te przygody.. ;) ), w końcu i tak nie planowaliśmy dziś wiele zobaczyć, problem w tym, że jutro ma być niewiele lepiej, a naszym głównym celem są plaże Isla Mujeres. Zobaczymy. Na razie po lokalnej kolacji pocieszamy się trunkiem el Jimador - 100% De Agave ;). Kilkudniowa prognoza nie jest najlepsza więc trzeba się dobrze pocieszyć.. :)

wtorek, 26 lutego 2013

Jeden obraz wart tysiąca słów - w drodze do Cancun..

Ponad połowa dzisiejszego dnia zeszła nam na podróży, był więc czas żeby trochę posegregować zdjęcia. Zgodnie z tytułem posta - małe obrazkowe wspomnienie z ostatnich 3 dni..





Xochimilco..

















Atmosfera przedmieścia..senna dość, niektórych z nóg zwala..;)





Jeden z lokalnych specjałów - chrupki z wołowej skóry - cykl powstawania ;)





Sanktuarium MB z Gaudelupy. Żeby zapobiegać zatorom, ludzie pod cudownym obrazem przesuwają się na ruchomych chodnikach..





Pielgrzymi..






































Kobieta pracująca - dziecko wraz z nią..


I jeszcze parę drobiazgów..








;)






Czas trochę popływać..

Póki co - jeszcze nie wpław :).
Miasto Meksyk zostało założone na wyspie otoczonej ogromnymi rozlewiskami


,wszystko - w wysokich górach. Jeszcze 300 lat temu wyglądało to bardzo imponująco. Nie ma co się dziwić, że właśnie ta lokalizacja została wybrana na stolicę. Dziś - z rozlewisk niewiele zostało, a my - postanowiliśmy pojechać obejrzeć te "resztki". Zanim to jednak nastąpiło - śniadanie na ulicy: pyszne kanapki, świeżo wyciskane soki - marchew/czerwona pomarańcza i pomarańczowy, a na deser - sałatka ze świeżych owoców.. Wszystko razem jakieś 10 PLN na dwie osoby.. Testujemy naszą florę.. ;)
Wracając do wody - na jednym z przedmieść, Xochimilco, znajduje się jezioro z licznymi wyspami, które podobno pierwotnie usypywano z ziemi/mułu na drewnianych platformach, które następnie łączono ze sobą, a potem - "kotwiono" za pomocą silne ukorzeniających się drzew.. Dziś teren wpisany jest na listę światowego dziedzictwa Unesco. Brzmi zachęcająco, więc nie wahając się, najpierw pojechaliśmy metrem do końca, a następnie kolejką podmiejską - też do końca ;). Dalej - riksza i na przystań. Do tego miejsca wszystko ok. ;). Po krótkich negocjacjach wynajęliśmy miejscową gondolę



- i w drogę..
Rzeczywiście pływaliśmy po kanałach, większą część czasu - wśród przeróżnych domostw i szklarni (meksykańska nazwa terenu tłumaczy się: "tu, gdzie wzrastają kwiaty" :) taaa..), sprzedawców towarów różnorakich (oczywiście - też na gondolach ;) ),





gondoli z Mariachi i grajkami Marimba,


Brakowało tylko lokalnej wokalistki, o pięknym głosie i czarnych włosach, w towarzystwie wyżelowanego (jak wszyscy tu ;) ) Macho z gitarrą... Trudno - jak się nie ma co się lubi ... to się lubi co się ma - zostaliśmy przy Marimbie. Z ciekawostek przyrodniczych odnotowaliśmy białe czaple,





i parę pomniejszych ptaszysk.. A gdzie opisywane w przewodnikach dzikie kanały i głusza ? Gdzie spokój i niezmącona przyroda? Zdaje się, że dokonaliśmy niewłaściwego wyboru (ileż takich człowiek w życiu dokonuje.. ) - trzeba było pojechać na inną przystań.. Cóż - to takie nasze frycowe, oby ostatnie na tym wyjeździe..
Jak mawiał słynny scenarzysta (hmm.. a może pisarz..? ) - "nic tak nie ożywia kryminału jak kilka trupów". W naszym przypadku rolę tą spełniła historia o dziewczynce, która się utopiła w kanale. Ktoś (tata?) przyniósł na brzeg lalkę i przybił do drzewa, wierząc że zamieszka(ła) w niej dusza dziewczynki. Potem, zdaje się dla towarzystwa/ochrony przed innymi duchami, przyniósł więcej lalek/pluszaków i poprzybijał do sąsiednich drzew.. Dziś wygląda to trochę makabrycznie (laleczka Czaki niech się schowa..),





a trochę - pociesznie..


Ten tu o góry to chyba jakiś gruby duch był..
Po 2,5 godzinach rejsu - wybraliśmy "zanurzyć się" trochę w swojskie/meksykańskie klimaty przedmieścia, a następnie kontynuować testowanie naszych żołądków. To tutaj to Tacos "Indykos.." ;)


Wieczorem - z powrotem na plac Konstytucji, gdzie codziennie odbywa się rytuał zdejmowania ogromnej (tak z 10x20 m na oko, siedemnastu facetów ją niosło) flagi państwowej.


W towarzystwie Gwardii Narodowej i fanfar, dumny żołnierz podłącza do masztu elektryczny panel sterujący, flaga zjeżdża, wiatr wieje, pluton wojska


ją łapie ( to najtrudniejszy punkt..), zwija, a następne wynosi na plecach.. Obowiązkowy punkt pobytu w Meksyku - poważnie :).
Na kolację - sałatka z Mango/Papai i - do hotelu, pisać maile i bloga ;).
Jutro podróż do Cancun - tam (jeszcze) trochę cieplej i wilgotniej :).