Trochę więcej niż 210 lat temu, przez tereny, które teraz odwiedzamy, poruszała się słynna (przynajmniej tutaj) wyprawa dwóch podróżników/odkrywców. Dokumentowała wydarzenia, sporządzała mapy, eksplorowała okolice. Pojedynczy biali zdążył się tu nawet wcześniej osiedlić, ale generalnie dla ludzi wschodu była to wtedy Terra Incognita. Napotykani Indianie nie wiedzieli jeszcze wtedy jak wielkie grozi im niebezpieczeństwo. Nie mieli poczucia własności w naszym dzisiejszym rozumieniu, nie wiedzieli jak potężnym potencjałem dysponuje biały człowiek, nie znali jego zamiarów. Członkowie wyprawy posuwali się więc dolinami na północ/północny zachód bez większych przeszkód. Po ich powrocie na wschodnie wybrzeże, około roku 1805, sprawy potoczyły się bardzo szybko. Jestem przekonany, że Indianie na początku nie mieli nawet świadomości, że ktoś handluje ziemiami, na których żyli od setek/tysięcy lat i za chwilę ktoś przyjdzie "po swoje".. Najpierw handel wymienny z białymi, potem gorączka złota, budowa kolei, masowe zabijanie bizonów, wojsko i przedstawiciele władz kraju, którego istnienia nie mieli świadomości. W ciagu tak naprawdę kilkudziesięciu lat miała miejsce katastrofa, której nie byli w stanie odwrocić. Zmiana, która dotknęła milionów ludzi, wpłynęła na życie kolejnych pokoleń, która zmusiła ich do tego, żeby stali się kimś zupełnie innym, której nie akceptują do dziś. Wszystko w tak krótkim czasie. A zaczęło się od paru gości na koniach, z jakimiś dziwnymi przyrządami, coś tam skrzętnie notujących i rysujących..
Ślady tej wyprawy widoczne są w Montanie w wielu miejscach. Np. przy miejscu zwanym Mountain Gate, gdzie zatrzymalismy się na piknik. Do dziś istnieją tu rancza potomków pierwszych osadników, którzy dorobili się na handlu z poszukiwaczami złota. Rancza o powierzchni liczonej w setkach mil kwadratowych. Robi wrażenie..
W drodze do Glacier National Park, ziemi Czarnych Stóp, których rezerwat dziś graniczy z Parkiem, przejechaliśmy praktycznie całą Montanę i wiemy juz skąd wzięła się nazwa stanu. Krajobrazy bardzo rozległe, od wyżynnych, pofałdowanych równin, po ogromne, ośnieżone szczyty. Bardzo charakterystycznym elementem krajobrazu są liczne jeziora i rzeki, zasilane przez topniejące śniegi i lodowce.
Nasz pierwszy nocleg to camping w Two Medicine Valley, za wschodnim wjazdem do parku. Miejsce wymarzone na obozowisko - widok na piękne góry odbijające się w jeziorze, dużo trawiastej przestrzeni, stosunkowo ciepło jak na wysokie góry.
Dziwi mnie trochę niskie obłożenie campingu, ale następnego dnia tajemnica się wyjaśniła.. Póki co rozbijamy się we wspaniałym miejscu i robimy mały rekonesans. Cisza, spokój, słońce. Chciałoby się zostać dłużej.. Obok nas amerykańska rodzina z dziećmi, rozłożona na dłuższy wypoczynek. Namiot w stylu naszych wojskowych, 10-cio osobowych namiotów, tylko większy :). Założę się ze w środku podzielony jest na salon i sypialnie ;). Przez otwór w dachu wystaje komin kuchni/kominka (?), z boku dostawiony mini namiocik z natryskiem. Pan domu co chwile donosi kolejne wiadra wody..
Okolica znana jest z występowania dużej ilości niedźwiedzi Grizzly. Ostrzeżenia są wszędzie, w sklepie przy campingu spray na niedźwiedzie.
Kolacja przy zachodzącym słońcu, w widokiem na góry. Relaks pełny :).
Wstałem przed wschodem słońca, żeby uwiecznić miękko oświetlony szczyt odbijający się w jeziorze. Spędziłem godzinę przy statywie, próbując rożnych ustawień. Jedyny problem to.. chmury, które akurat o złotej godzinie zasłoniły wschodzące słońce. Z miękkiego światła nici. Cóż.. może innym razem..
Dziś w planach, najpierw Many Glacier, potem przejazd przepiękną "Going to the Sun Road. Seledynowe tafle jezior, strumienie, granitowe olbrzymy (naprawdę - olbrzymy) pokryte resztkami śniegu przeglądające się w wodzie. Wszystko prawie pięknie.
Prawie, bo droga po dwunastu milach okazała sie zamknięta, wiec całego parku ze wschodu na zachód przejechać się nie da.. Trudno - delektujemy się tym jest. I tak jest piękne.. Zresztą nie trzeba było dwunastu mil, wystarczyła jedna od wjazdu do parku, a po drodze przed nami przedefilowała para pięknie czarnych, młodych misiów. Chyba nie oszukują z tymi ostrzeżeniami. No i campingi dzięki temu mają czyściutkie - nikt nie odważy się zostawić kawałka śmiecia obok namiotu/campera..
Trzeba było trochę zmienić plan - objeżdżamy park od południa. Po drodze obiad w przydrożnym "Restaurancie". Lokalna wioska, sporo samochodów na parkingu i.. chyba najgorsze żarcie w trakcie pobytu.. Dostałem suchego ziemniaka, "wypełnionego" kawałkami suchego mięsa i suchych pieczarek. Sandwich Izy dosłownie pływał w kectchup'ie. Kiedyś musiało byč to najgorsze..
Camping po zachodniej stronie parku juz nie jest tak urokliwy, w dodatku prawie całą noc padał lekki deszcz. Cóż - góry..
Rano, przed wyjazdem, jeszcze "leniwa" kawa z widokiem na ogromne jezioro i góry przykryte deszczowymi chmurami. Cicho, spokojnie, ciepło.. wakacje :). Park w którym jesteśmy ma w nazwie "Lodowiec", lodowców są tu resztki i dramatycznie szybko znikają. Wg szacunków przytoczonych przez Lonely Planet - za 3 lata nie będzie tu już żadnego. Zniknęły w ciagu ostatnich kilkudziesięciu lat. Jak tu nie wierzyć w globalne ocieplenie. USA odpowiadają za nie w znacznym stopniu - albo ropa i węgiel, albo lodowce..
Dziś jeszcze czeka nas ponad 500 km na południe. Wśród ogromnych jezior, przez rezerwat Indian Flatheads (kto o nich słyszał, hmm.. ?), nie różniący się niczym od terenów "nierezerwatowych", do plemienia Nez Pierce, "Przekłutych Nosów". Zahaczamy o kawałek stanu Idaho, przedostatniego na naszej drodze. Do Seattle, końca naszej podróży, pozostanie tylko kilkaset km. Dziś nocleg w miasteczku o swojsko brzmiącej nazwie Moscow..