piątek, 9 czerwca 2017

07-08.09 "Trzymaj się czterech prawych pasów", czyli przez góry do Seattle

North Cascades NP przywitał nas piękną pogodą. Wjazd do niego od strony wschodniej prowadzi przepiękną, głęboką doliną. Najpierw przejechaliśmy  kilkadziesiąt km w górę rzeki, poszukując jakiegoś szlaku do mini trekkingu. Niestety na wysokości około 1500 mnpm leży tu ciągle śnieg, więc nic dostępnego nie udało sie znaleźć. Potem trasa prowadzi w dół - nawet nie zauważyliśmy kiedy strumień w dolinie nam się "zmienił" i teraz podążamy z prądem. Ukoronowaniem trasy jest wspaniały widok na Diablo Lake - sztuczne jezioro o turkusowych wodach.




W okolicy udało się też znaleźć dostępny szlak więc około 4h spędziliśmy najpierw podchodząc do "Prismatic Lake", a potem wracając. Trochę nam dało to w kość, bo podejście kilkaset metrów non stop w górę.. Ciepło, atmosfera piknikowa, prawie nikogo w okolicy - tu jeszcze jest przed sezonem.





Przejazd trasą widokowa przez góry został otworzony dopiero w maju. W niektórych miejscach na poboczu całe zwały śniegu - ślady po lawinach..
Ostatni dzień przed wyjazdem to krótka wizyta w Seattle. Ponieważ do południa pogoda deszczowa więc najpierw zajrzeliśmy do Pacific Science Center (czy jakoś tak..). Wystawa czasowa o terakotowej chińskiej armii (+ ciekawy film o Chinach) i "motylarium" uratowały sytuację, inaczej byłaby porażka.






Po południu trochę się powłóczyliśmy w okolicach Downtown i nabrzeży. Miasto nie "zwaliło nas z nóg", rownież spore ilości ludzi pod wpływem narkotyków na ulicach jakoś nie wyglądają  specjalnie  zachęcająco..



Powoli przyzwyczajamy się do myśli o powrocie. Wracając do hotelu trzymam się, za radą GPSa, czterech prawych pasów przy zjeździe. To już ostatnie "amerykańskie klimaty". Jutro około ósmej rano zaczynamy ponad 30h powrót do Polski..

środa, 7 czerwca 2017

06.06 Nez Pierce i ich wódz Józef

W połowie lat dwudziestych dziewiętnastego wieku, w dolinę rzeki Clearwater, zaraz za miejscem gdzie wpływa do jej rzeka Snake, przybyło małżeństwo misjonarzy Kościoła Prezbiteriańskiego. Jestem przekonany, ze musieli głęboko wierzyć w sens swojej misji. Przybyli tu chrzcić pogańskie dzieci, szerzyć miłość bliźniego, uczyć miejscowych uprawiać ziemię i używać różnych, dziwnych dla nich narzędzi.. Nie zrobili zdaje się tylko jednego - nie spytali miejscowych czy tego chcą...
Nie byli zresztą jedyni, w ślad za nimi przybyli też misjonarze katoliccy, a wkrótce potem - przedstawiciele władzy. Władzy, której Indianie również nie potrzebowali. Dziś o sensowności działań wszystkich tych ludzi świadczą pozostałości pierwszych zabudowań misjonarzy. Dokładnie - dwie pozostałości. Dwie kupki gruzu otoczone ogrodzeniem, z krótką tablicą informacyjną. Nie znaczy to oczywiście, że ludzie Ci nie zmienili życia Indian Nez Pierce. Zmienili radykalnie. Zresztą plemię było dość pobożne i wyglada na to, że szczególnie nie "przeszkadzało" im przyjęcie jednego czy drugiego wyznania. A Lady Misjonarka piekła doskonale ciasteczka.. Nawet ich najsłynniejszy wódz przyjął imię Joseph i chyba nie pozostawało to bez związku z imieniem jednego z misjonarzy w okolicy.. W jednej z historii plemienia, Stwórca opuścił z nieba na ziemię długą linę. Poszczególne włókna tej liny "rozpełzły" się po ziemi, niczym gigantyczne korzenie, ale i tak wszystkie razem skręcają się w jednym miejscu, w jeden wspólny splot, który prowadzi do tego samego, jednego Boga.. Spędziliśmy trochę czasu spacerując po miejscu gdzie kiedyś stały zabudowania białych, tzw. agencji i tipi Indian z rezerwatu. Dziś nie ma tu prawie nic, choć teren nad rzeką wygląda pięknie - trochę jak Park Oliwski, tyle że bez alejek. Jedno, odtworzone zabudowanie i cmentarz. "Miasteczko" funkcjonowało gdzieś do połowy 20go wieku,a jedynym dobrze zachowanym miejscem pozostał cmentarz.





Wcześniejsza historia była dość dramatyczna, choć Nez Pierce nie byli specjalnie wojowniczo nastawieni do białych. W połowie 19go wieku zawarli z rządem Stanów Zjednoczonych układ, na mocy którego dostali prawo używania obszaru na którym żyli "aż po czas kiedy trawa będzie rosła a woda w rzekach płynęła". Obszar nie odpowiadał w całości terenom, ma których funkcjonowali wcześniej, ale był bardzo duży. Osiem lat później układ został jednostronnie złamany, a Indianie zmuszeni zostali do stłoczenia się na 1/5 obszaru dopiero co im przyznanego. W efekcie, kilkanaście lat później doszło do wydarzeń zwanych  tu dziś wojną 1877 roku. Chief Joseph zebrał swoich ludzi, i sprzymierzeńców, i próbował prowadzić beznadziejną walkę.. Skutkiem wojny było rozproszenie plemienia po wielu miejscach w dzisiejszych USA i Kanadzie, oraz spacyfikowanie tych, którzy zostali, w granicach dzisiejszego rezerwatu. Późniejsza historia była podobna do wielu innych plemion: pozbawieni tradycyjnego sposobu życia, zmuszani do zmiany wiary, dzieci przez kilka pokoleń obowiązkowo koszarowane w szkołach z internatem, gdzie oduczane były kultury przodków, pozbawieni praw równych białym osadnikom. Urzędnicy agencji, wysłani żeby chronić terenów indiańskich przed zagarniającymi je poszukiwaczami złota i osadnikami, nie byli w stanie, a często nawet nie chcieli łagodzić napięć, które powstawały. Co więcej, często wykorzystywali "system" do napychania własnych kieszeni. Skąd my to znamy..
Historia Nez Pierce to historia głebokiej integracji z naturą. Żyli nad rzekami, łowili łososie, budowali canoe do transportu swoich rzeczy na wymianę z innymi plemionami. Raz na jakiś czas wyprawiali sie na wędrówkę w poszukiwaniu roślin wzbogacających dietę i wspomagających leczenie. Wierzą, że Stwórca kiedyś spytał łososie w rzekach po co chcą żyć i one odpowiedziały, że po to żeby żywić ludzi. W zamian za to, ludzie winni im są szacunek i powinni robić wszystko, żeby łososie mogły i miały gdzie żyć. Wierzą w to do dziś i zgodnie z tą wiarą postępują, choć biały człowiek przegrodził ich rzeki tamami i łososie nie mają jak dotrzeć do swoich tradycyjnych miejsc tarła. Krok po kroku udaje się odtworzyć populację łososia w okolicznych rzekach..
Z czasem pojawiły się konie, przywiezione wcześniej na południe kontynentu przez Hiszpanów. Nez Pierce nie tylko potrafili dostrzec zalety z ich posiadania i wspaniałe je wykorzystać. Są też jedynym plemieniem, które w świadomy sposób próbowało hodować je w celu ich wzmocnienia i uczynienia jeszcze bardziej wytrzymałymi. Dziś pozostałością tych prób jest przepięknie umaszczona rasa Appolosa - konie silne, zwinne, wytrzymałe, o twardych kopytach dostosowanych do kamienistego podłoża, jednocześnie - dobrze ułożone i przyjaźnie nastawione do ludzi. Muzeum Appolosa Horse Club w Moscow odwiedziliśmy po południu. 
Nez Pierce robią dziś dużo dla odtworzenia kultury przodków. W szczególności - chcą stworzyć język, który uważają za spoiwo własnego narodu, łącznik z przeszłością i gwarancję utrwalenia tej kultury. Jest więc światełko w tunelu. Ich rezerwat nie jest tak przygnębiający jak Pine Ridge Sioux'ów..

Głębokie poszanowanie natury, tolerancja dla ludzi o innych wierzeniach, miłość do muzyki (widzieliśmy w muzeum i na cmentarzu tego dowody) - jest tyle rzeczy, których możemy się od tego ludu nauczyć. Tego "prymitywnego plemienia", którego my, cywilizowani chrześcijanie, chcieliśmy nauczyć jak mają żyć..



W muzeum, które zwiedzaliśmy przed południem widziałem dużo zdjęć Indian. Na żadnym z nich, żaden nie miał przekłutego nosa. Chyba tylko starzy West Man'i wiedzą skąd wzięła się nazwa Nez Pierce..

Dodatkowy walor edukacyjny dzisiejszego dnia: dowiedziałem, ze najgłębszym kanionem rzecznym w Stanach nie jest Grand Canyon, tylko wąwóz rzeki Snake, dopływu Clearwater, na którą byliśmy. Nazywa się Hells Canyon i ma grubo ponad dwa kilometry głębokości..

Jutro - lodowce, które jeszcze przetrwały w North Cascades NP. Jest ich około 300, więc będzie co oglądać. Trochę zygzakiem zmierzamy do tego Seattle..

wtorek, 6 czerwca 2017

03-05.06 Szlakiem Lewisa/Clarka na północ - Glacier National Park

Trochę więcej niż 210 lat temu, przez tereny, które teraz odwiedzamy, poruszała się słynna (przynajmniej tutaj) wyprawa dwóch podróżników/odkrywców. Dokumentowała wydarzenia, sporządzała mapy, eksplorowała okolice. Pojedynczy biali zdążył się tu nawet wcześniej osiedlić, ale generalnie dla ludzi wschodu była to wtedy Terra Incognita. Napotykani Indianie nie wiedzieli jeszcze wtedy jak wielkie grozi im niebezpieczeństwo. Nie mieli poczucia własności w naszym dzisiejszym rozumieniu, nie wiedzieli jak potężnym potencjałem dysponuje biały człowiek, nie znali jego zamiarów. Członkowie wyprawy posuwali się więc dolinami na północ/północny zachód bez większych przeszkód. Po ich powrocie na wschodnie wybrzeże, około roku 1805, sprawy potoczyły się bardzo szybko. Jestem przekonany, że Indianie na początku nie mieli nawet świadomości, że ktoś handluje ziemiami, na których żyli od setek/tysięcy lat i za chwilę ktoś  przyjdzie "po swoje".. Najpierw handel wymienny z białymi, potem gorączka złota, budowa kolei, masowe zabijanie bizonów, wojsko i przedstawiciele władz kraju, którego istnienia nie mieli świadomości. W ciagu tak naprawdę kilkudziesięciu lat miała miejsce katastrofa, której nie byli w stanie odwrocić. Zmiana, która dotknęła milionów ludzi, wpłynęła na życie kolejnych pokoleń, która zmusiła ich do tego, żeby stali się kimś zupełnie innym, której nie akceptują do dziś. Wszystko w tak krótkim czasie. A zaczęło się od paru gości na koniach, z jakimiś dziwnymi przyrządami, coś tam skrzętnie notujących i rysujących.. 
Ślady tej wyprawy widoczne są w Montanie w wielu miejscach. Np. przy miejscu zwanym Mountain Gate, gdzie zatrzymalismy się na piknik. Do dziś istnieją tu rancza potomków pierwszych osadników, którzy dorobili się na handlu z poszukiwaczami złota. Rancza o powierzchni liczonej w setkach mil kwadratowych. Robi wrażenie.. 
W drodze do Glacier National Park, ziemi Czarnych Stóp, których rezerwat dziś graniczy z Parkiem, przejechaliśmy praktycznie całą Montanę i wiemy juz skąd wzięła się nazwa stanu. Krajobrazy bardzo rozległe, od wyżynnych, pofałdowanych równin, po ogromne, ośnieżone szczyty. Bardzo charakterystycznym elementem krajobrazu są liczne jeziora i rzeki, zasilane przez topniejące śniegi i lodowce. 
Nasz pierwszy nocleg to camping w Two Medicine Valley, za wschodnim wjazdem do parku. Miejsce wymarzone na obozowisko - widok na piękne góry odbijające się w jeziorze, dużo trawiastej przestrzeni, stosunkowo ciepło jak na wysokie góry. 

Dziwi mnie trochę niskie obłożenie campingu, ale następnego dnia tajemnica się wyjaśniła.. Póki co rozbijamy się we wspaniałym miejscu i robimy mały rekonesans. Cisza, spokój, słońce. Chciałoby się zostać dłużej.. Obok nas amerykańska rodzina z dziećmi, rozłożona na dłuższy wypoczynek. Namiot w stylu naszych wojskowych, 10-cio osobowych namiotów, tylko większy :). Założę się ze w środku podzielony jest na salon i sypialnie ;). Przez otwór w dachu wystaje komin kuchni/kominka (?), z boku dostawiony mini namiocik z natryskiem. Pan domu co chwile donosi kolejne wiadra wody..
Okolica znana jest z występowania dużej ilości niedźwiedzi Grizzly. Ostrzeżenia są wszędzie, w sklepie przy campingu spray na niedźwiedzie. 
Kolacja przy zachodzącym słońcu, w widokiem na góry. Relaks pełny :).
Wstałem przed wschodem słońca, żeby uwiecznić miękko oświetlony szczyt odbijający się w jeziorze. Spędziłem godzinę przy statywie, próbując rożnych ustawień. Jedyny problem to.. chmury, które akurat o złotej godzinie zasłoniły wschodzące słońce. Z miękkiego światła nici. Cóż.. może innym razem..




Dziś w planach, najpierw Many Glacier, potem przejazd przepiękną "Going to the Sun Road. Seledynowe tafle jezior, strumienie, granitowe olbrzymy (naprawdę - olbrzymy) pokryte resztkami śniegu przeglądające się w wodzie. Wszystko prawie pięknie.




Prawie, bo droga po dwunastu milach okazała sie zamknięta, wiec całego parku ze wschodu na zachód przejechać się nie da.. Trudno - delektujemy się tym jest. I tak jest piękne.. Zresztą nie trzeba było dwunastu mil, wystarczyła jedna od wjazdu do parku, a po drodze przed nami przedefilowała para pięknie czarnych, młodych misiów. Chyba nie oszukują z tymi ostrzeżeniami. No i campingi dzięki temu mają czyściutkie - nikt nie odważy się zostawić kawałka śmiecia obok namiotu/campera..
Trzeba było trochę zmienić plan - objeżdżamy park od południa. Po drodze obiad w przydrożnym "Restaurancie". Lokalna wioska, sporo samochodów na parkingu i.. chyba najgorsze żarcie w trakcie pobytu.. Dostałem suchego ziemniaka, "wypełnionego" kawałkami suchego mięsa i suchych pieczarek. Sandwich Izy dosłownie pływał w kectchup'ie. Kiedyś musiało byč to najgorsze.. 
Camping po zachodniej stronie parku juz nie jest tak urokliwy, w dodatku prawie całą noc padał lekki deszcz. Cóż - góry..
Rano, przed wyjazdem, jeszcze "leniwa" kawa z widokiem na ogromne jezioro i góry przykryte deszczowymi chmurami. Cicho, spokojnie, ciepło.. wakacje :). Park w którym jesteśmy ma w nazwie "Lodowiec", lodowców są tu resztki i dramatycznie szybko znikają. Wg szacunków przytoczonych przez Lonely Planet - za 3 lata nie będzie tu już żadnego. Zniknęły w ciagu ostatnich kilkudziesięciu lat. Jak tu nie wierzyć w globalne ocieplenie. USA odpowiadają za nie w znacznym stopniu - albo ropa i węgiel, albo lodowce..



Dziś jeszcze czeka nas ponad 500 km na południe. Wśród ogromnych jezior, przez rezerwat Indian Flatheads (kto o nich słyszał, hmm.. ?), nie różniący się niczym od terenów "nierezerwatowych", do plemienia Nez Pierce, "Przekłutych Nosów". Zahaczamy o kawałek stanu Idaho, przedostatniego na naszej drodze. Do Seattle, końca naszej podróży, pozostanie tylko kilkaset km. Dziś nocleg w miasteczku o swojsko brzmiącej nazwie Moscow..

sobota, 3 czerwca 2017

02.06 Yellowstone, dzień drugi

Do śniegu wokół namiotu doszedł jeszcze deszcz w nocy. Niezbyt intensywny ale wystarczający żeby zmoczyć namiot. Nie da się spać zbyt długo wiec rano ruszamy do kanionu rzeki Yellowstone.




Szlaki piesze przy kanionie i niektóre punkty widokowe są przed sezonem pozamykane wiec zwiedzamy "po amerykańsku" - parking, punkt widokowy, dalej w drogę. Nad krawędź dolnego, większego wodospadu schodzimy w dół 600 stóp. Wodospad ma ponad 100 metrów a rzeka toczy ogromne ilości wody, która spada do gardła kanionu..

Po porannym wypadzie - śniadanie, zwijanie namiotu i kąpiel. Kolejny punkt to skupisko gejzerów Norris. Spędzamy około 2,5h wsród dymów, kolorowych rzeczek i gorących źródeł. Jest tu spokojniej niż w Upper Gaiser BasIn gdzie byliśmy wczoraj, ale rownież bardzo malowniczo.







Kolejny skok do Mammoth, północno-zachodnia cześć parku, gdzie główną atrakcją są kolorowe tarasy wodne/wapienne.







To ostatni punkt pobytu w parku. Mnóstwo wrażeń. Jeszcze czuję ciarki po wczorajszej erupcji Grand Gejzeru - masy wody kilkanaście metrów od nas wyrzucane na jakieś 30 metrow w górę. Syk i bulgotanie..
Jedziemy się wyspać i wysuszyć namiot. Trzeba tez zdecydować co dalej..

01.06 Piekielne zapachy raju na ziemi - Yellowstone


Sporo jeździmy po świecie, ale nie wiem czy równe pięknie miejsce widzieliśmy wcześniej. 
Zanim jednak się o tym przekonaliśmy - było trochę przygód. Do turystycznej wioski Canyon Village dotarliśmy tuż przed zachodem słońca, jadąc juz ponad godzinę przez tereny parku. Wjechaliśmy do niego od wschodu, od strony miasta Cody, które wzięło swoje imię od Buffalo Billa, zwanego Cody'm. Główna cześć parku leży na na wysokości około 2,5 km, ale nawet z tego powodu nie spodziewaliśmy się tu mnóstwa.. śniegu.. Zalegał wzdłuż znacznej części naszej trasy. Po dotarciu na miejsce był problem ze znalezieniem Campingu, a na końcu okazało się, że na miejscu przeznaczonym dla nas odśnieżony jest tylko podjazd pod samochód.. Jest też dedykowany stół z ławami do jedzenia i palenisko. Pół metra pod śniegiem. Nie pozostało nic innego jak wykorzystać część asfaltowego podjazdu do rozbicia namiotu. Iza zajęła się przygotowaniem kolacji, ja - szukaniem kamieni do naciągnięcia linek..

Musieliśmy tez podpisać ze wiemy jak postępować z niedźwiedziem. W trzech krótkich punktach:
1. Nie uciekać. Bo goni.
2. Spryskać sprayem na niedźwiedzie - jeśli się  zbliży.
3. Jak to nie pomoże, albo nie ma sprayu, a niedźwiedź atakuje - zrobić się dwa razy większym i drzeć się ile sił. Jak się nie wystraszy - na brzuch i udawać trupa. 
4. Jak mimo to niedźwiedź się dalej do nas dobiera - walczyć.

Przytaczam, może komuś się przyda..

Pobudka o szóstej.  Temperatura rano - jakieś 3 stopnie.

Zaczęliśmy od zachodniej strony parku - tam gdzie mnóstwo przepięknych, kolorowych, gorących źródeł i tryskających gejzerów. Nie będę tego wszystkiego opisywał bo słowa nie oddadzą tego co widzielismy. 

Cały dzień na nogach - sycimy się pięknem planety, mimo narastającego zmęczenia. Bulgocze tu wszystko. Śmierdzi miejscami też niemiłosiernie. 60 % wszystkich gejzerów na ziemi jest tu - zaraz za tym lasem, w którym śpimy. A są jeszcze piękne (zielone, pomarańczowe, niebieskie) rzeki i kaniony, wodospady i przepiękne góry, bizony które się wszędzie wałęsają i mnóstwo innych zwierząt. Klify, łąki, jeziora i doliny. Matka natura nie jest zbyt sprawiedliwa, bo umieściła to wszystko w jednym miejscu, tak daleko od nas.. A może to jakaś nagroda dla plemienia Nez Pierce (Przekłute Nosy), na (świętych) terenach którego teraz jesteśmy. Któż to wie..








Pozdrowienia dla Wachty - nie pomyliłeś stref czasowych :)

31.05 Jak Wrony przetrwały. Z wizytą u Indian Crow

W historii stworzenia, wg  Indian Crow (Kruki/Wrony), tez obecna jest trójca: Duch Stworzyciel, Stary Kojot i Matka Ziemia. Na początku była ciemność i woda. Nie było nic więcej na ziemi i nic nie było widać. Stwórca wezwał do siebie Starego Kojota i powiedział: musisz z tym coś zrobić, tak nie może być.  Stary Kojot z kolei wezwał do siebie 4 ptaki: kaczkę, łabędzia, gęś i "Water Bird'a" i po kolei wysłał je na ziemię zeby sprawdziły czy coś tam jest. Pierwsza była kaczka. Po jakimś czasie wróciła i powiedziała do Kojota: oszalałeś ? Czemu mnie tam wysyłasz ? Tam nic nie ma, tylko ciemność i niebezpieczeństwo ! Chcesz żebym zgineła? Następny był łabędź. Kiedy wrócił - powiedział to samo co kaczka. Podobna historia była z gęsią - rownież wróciła z niczym, przerażona niebezpieczeństwem. Na końcu na ziemię wybrał się Water Bird. Zanurkował głęboko w wodzie i wyciągnął kawałek pędu z odrobiną błota. Kiedy wrócił do Kojota, ten zebrał błoto z dzioba ptaka i wraz z pędem zaniósł to do Stwórcy. Ten, wziął błoto w garść i tchnął w nie, i tak powstało życie. Woda opadła i ukazała sie ziemia. Wtedy wziął pęd, umieścił go w ziemi i powstały w ten sposób rożne rośliny. Na końcu wziął w dłonie trochę gleby i  znów w nie tchnął - tak powstali ludzie i organizmy żywe. Starego Kojota nikt nie widział ale jest on sprawcą wielu rzeczy które dzieją sie na ziemi. Dzięki Matce Ziemi żyjemy. Jej zawdzięczamy wszystko. Jesteśmy częścią cyklu życia podobnie jak inne istoty i rośliny, które na niej żyje. Jeśli zabraknie choćby jednego elementu - to będzie początek naszego końca. Dzięki Matce Ziemi mamy co jeść, gdzie się schronić i czym sie obronić. 
Ziemie Crows otoczone były z wszystkich stron wrogami. Kiedy wódz Plenty of Coups, wtedy jeszcze jako 10-12 letni chłopak, udał się w odosobnione miejsce i oczyścił swoje ciało, miał wizję. Dzikie otoczenie i góry są częścią samooczyszczenia. Kolejne kroki: zwrócenie się ku słońcu, stąpanie bosymi stopami po gorących kamieniach, ciągły płacz i post są czymś w rodzaju naszego porozumienia z duchem. Dajemy Ci duchu to wszystko - teraz Ty nam daj coś od siebie..
Wódz w swojej wizji zobaczył ciemny las z ogromną liczbą drzew zniszczonych przez burzę. Pozostało tylko jedno, na którym swoje gniazdo umieściła sikorka. Ptak może nieduży i niezbyt piękny, ale bardzo mądry - potrafił nauczyć się na błędach innych i umieścił swoje gniazdo w najwłaściwszym miejscu. Kiedy chłopiec opowiedział swoją wizję starszyźnie plemiennej, Ci zinterpretowali to jako odniesienie do sytuacji ich plemienia: oznacza to że biali ludzie przyjdą i wkrótce zabiorą indiańskie ziemie. Sikorka to plemię Crow, a miejsce które wybrali do życia jest tym właściwym, gdzie przetrwają.  Całe dalsze swoje postępowanie, wręcz "filozofię przetrwania", oparli na tym wierzeniu. Wkrótce biali ludzie pojawili się i podstępnie zaczęli zabierać ziemie Indian. Crows postępowali w sposób odmienny od wielu innych plemion, m.in. - od początku współpracowali z armią amerykańską. W efekcie zdarzało im się przeżywać bardzo ciężkie czasy, np. kiedy innym plemionom udawało sie zwyciężać w bitwach z Amerykanami, ale w końcowym rozrachunku - uważają siebie za plemię niepokonane. Faktem jest, że dzisiejszy ich rezerwat znajduje się w sercu terenów zamieszkiwanych przez ich przodków, podczas gdy wiele innych plemion jest nie tylko rozproszonych, ale żyją dziś na ziemiach zupełnie dla nich obcych, przesiedleni przez rząd. Wg słów Marka, Indianina, który opowiadał nam o swoim plemieniu, Crows do dziś uważają się za niepokonanych, choć zarówno rząd jak i generalnie "biali ludzie" uważają się za zwyciezców na ich ziemi. W jego słowach było czuć dużo rozgoryczenia, i.. trudno się temu dziwić. Np. na ziemi, która jest ich rezerwatem gospodarują dziś biali ranczerzy, Indianie stłoczeni są na niewielkiej części rezerwatu, w okolicach tzw. Agencji. Ziemie w Montanie wykupują dziś znani ludzie/celebryci (np. Bill Gates, Justin Timberlake)  - Mark nazwał to podwójną kradzieżą. W przeszłości dzieci indiańskie zostały posłane do szkół państwowych, gdzie poddane zostały indokrynacji. Wg Marka bardzo wiele z nich nie wróciło, narażonych tam na morderstwa, gwałty, szykany, alkohol i narkotyki. Lokalny "Rząd Plemienny" jest skorumpowany i zależny od Państwa, które bardzo wysokimi podatkami zabiera 2/3 przychodów Indian (głownie - z kopalni węgla) dając w zamian ubogie usługi socjalne..



Wracając do sposobu życia Crows - podobnie jak u innych plemion bardzo silnie obecna jest w nim harmonia z naturą. Mark pokazywał nam np. konstrukcję tipi, gdzie nic nie jest przypadkiem. Skóra bizona na ziemi reprezentuje jedność z życiem zwierząt, cztery główne drewniane tyczki-podpory reprezentują cztery strony świata, ale również - cztery krańce ziemi Crows - od rzeki Missouri po Grand Teton, od gór na północnym zachodzie po Black Hills na południowym wschodzie.. Dwie tyczki przy wejściu reprezentują niedźwiedzia i górską panterę, które mają strzec namiotu przed złymi duchami. Dziesięć innych tyczek odpowiada dziesięciu miesiącom księżycowym - czasowi kiedy w łonie kobiety rodzi się i dojrzewa życie. Wejście oczywiście skierowane jest na wschód, żeby codziennie na nowo witać sie z życiem. O świcie przychodzą też dobre duchy, żeby sprawdzić czy wszystko na ziemi jest w porządku. Warto wtedy być przytomnym - dlatego charakterystyczne dla Crows było (jest ?) że wstawali tuż przed świtem i witali się z pierwszymi promieniami. Dzięki temu przetrwali wiele zasadzek wrogów, szczególnie białych, którzy przychodzili o świcie, kiedy wszyscy śpią. Wiele innych plemion boleśnie sie o tym przekonało.. Ogień na środku tipi reprezentuje ciepło, ale tez wszystkie "elementy" - stworzenia, które ze sobą współżyją na równych prawach. "We are all interdependent. If any of the parts are missing, there will be no more life" - to podstawa sposobu życia Crows. To smutne, że dzisiejsi "wodzowie naszych plemion" tego nie rozumieją.
Wszystkie te historie, i inne - np. o codziennym życiu Crows, albo o tym, że mężczyzna, żeby zostać uznanym za dojrzałego i móc związać sie z kobietą musiał uzyskać "przewagi" (wrócić cało z wyprawy wojennej dotknąwszy wroga, przetrwać bitwy, zabić wrogów), bo jeśli nie to musiał czekać do 25go roku życia, usłyszeliśmy z ust Marka. Bardzo ciekawego zresztą człowieka, z racji postury przypominającego mi trochę jednego z bohaterów Lotu nad Kukułczym Gniazdem. Mark słyszał o Polsce, o husarii, która miała przypinane pióropusze z orlich piór - zupełnie jak u Indian ;). Mark słyszał tez o Sobieskim i innych epizodach z historii Europy.
Na koniec obejrzeliśmy ponad stuletni dom wodza "Wiele Przewag" - bardzo ładny i wygodny, w pięknym otoczeniu. Fajne miejsce do spędzenia emerytury :).




Ciekawe że Indianie często wykorzystywali małe dzieci jako "medium" do rozmowy z duchami. Ich przekaz był czysty, naturalny, nie zakłócony interpretacją. Nasze religie mają księży, guru, którzy tłumaczą nam, maluczkim, słowa Stwórcy..
Crows przetrwali w miejscu życia przodków, bo potrafili przewidzieć co się stanie i dostosować się do zmieniającego się otoczenia, zwłaszcza wtedy, kiedy nie mieli na nie wpływu. To ich plemienna mądrość. Kto chce może się od nich uczyć..

To był dobrze spędzony czas, w środku niczego, gdzieś wsród ciągnących się w nieskończoność pól południowej Montany (z hiszpańskiego - Montania, kraj górzysty, jak widać - nie wszędzie ).
Czas wracać do Wyoming - popołudnie upłynęło nam na drodze do Canyon Village, w sercu Yellowstone.



środa, 31 maja 2017

30.05 Pasja życia Korczaka Ziółkowskiego

75 lat temu, wódz Sioux'ów Henry Standing Bear odszukał rzeźbiarza polskiego pochodzenia urodzonego w Bostonie, Korczaka Ziółkowskiego, i zaproponował mu wykonanie pomnika bohatera Indian, wodza o imieniu Crazy Horse. Indianie byli wkurzeni na władze, kiedy zobaczyli co robi rzeźbiarz Borglum z jedną z gór w paśmie Black Hills, w miejscu, które było dla nich święte. Ponieważ juz od dawna mieli niewielki wpływ na to co dzieje się z ich ziemiami, rownież i tym razem byli bezsilni. Próbuję sobie wyobrazić co musieli czuć widząc wyłaniające się ze skał twarze ojców założycieli, szefów państwa, które w ich mniemaniu nie złamało wobec nich tylko jednej danej im obietnicy - że zabierze ich ziemie. Wszystkie pozostałe zostały złamane. Postanowili więc dla równowagi (?) uwiecznić swojego wodza w równie dostojny sposób. W pierwszej kolejności zwrócili się do Borgluma, pózniej - do rządu USA. W obu przypadkach odmówiono im. Postanowili wiec zwrócić się do Korczaka, który znany był już wtedy m.in. z wykonania pomnika Sitting Bull'a. Zaczęło się od korespondencji, potem Korczak przyjechał na kilka tygodni do Indian. Nie wiem jakie argumenty wtedy padły, fakt jest taki, że Korczak postanowił poświęcić Indianom resztę swojego życia. Jak się później okazało nie tylko swojego ale dziesięciorga swoich dzieci i piątki wnuczek. Tak naprawdę nie wiadomo czyjego jeszcze, bo z całej, ogromnej rzeźby Indianina na koniu, gotowa jest póki co tylko twarz. 


Teraz prace koncentrują się na palcu wskazującym.. Ciekawy jestem jaki wpływ na decyzję artysty miały jego polskie korzenie i analogie jakie można wysnuć między losem Indian i Polaków w XIX w. Indianie nie mogli zaoferować Korczakowi nic poza ideą i postacią wodza. Rzeźbiarz postanowił, że nie weźmie ani centa od rządu Stanów Zjednoczonych. Wraz z Indianami znalazł odpowiednią górę w pobliżu Rushmore Mountain gdzie powstały głowy prezydentów, zaprojektował z rozmachem ogromny pomnik, na który zostanie zużyta cała góra (!), a następnie.. rozbił namiot u jej stóp i rozpoczął z siekierą od budowy schronienia dla siebie. Niedługo później rozpoczął przygotowania do dzieła życia. Ze 174 dolarami w kieszeni. Historia jego, jego drugiej żony (pierwsza odeszła jak zobaczyła na co się porwał..) i ich dziesięciorga dzieci, to historia ogromnej pasji, wiary, determinacji i siły woli. Zaangażowania, które jest w stanie dokonać prawdziwych cudów. Przez wiele pierwszych lat prace wykonywane były osobiście przez rzeźbiarza i ludzi, którzy chcieli mu pomóc bez żadnego wynagrodzenia.



Dzieci od małego pomagały na budowie (w ośrodku pokazywany jest film, na którym m.in widać jak kilkuletnie szkraby podają ojcu na drabinie laski dynamitu.. ). Dziś prace finansowane są z przychodów muzeum i ośrodka znajdującego się u stóp góry oraz donacji prywatnych ludzi. W dalszym ciągu wiele prac wykonywanych jest osobiście przez rodzinę Korczaka, choć jego dzieci są już w wieku emerytalnym.. Żadnych dotacji państwowych - tylko pieniądze, które ludzie chcą zapłacić dlatego, że wierzą w ideę artysty. Wszystko to wspomagane pracą wolontariuszy. Pasję czuć tu na każdym kroku. Jak wielkiej wiary muszą być Ci ludzie - będąc na miejscu ciężko uwierzyć w powodzenie przedsięwzięcia. Na kilkanaście najbliższych lat zaplanowane jest wykonanie dłoni wodza, fragmentów głowy i grzywy konia.. Z drugiej strony, patrząc na pamiątki zgromadzone po artyście widać, jak wiele dokonał on za życia. Trzeba mieć wielką pasję żeby tyle zrobić.. 
Spędziliśmy tu większość dnia. Wcześniej - krótka wizyta w narodowym mauzoleum Amerykanów, Mount Rushmore. Głowy czterech prezydentów wykute w zboczu góry. Rozmach, duma, powiewające flagi..
Późne popołudnie to wizyta pod Devils Tower. Kolejne święte miejsce Indian, które oni nazywają Górą Niedźwiedzią. Dziw natury nie spotykany nigdzie indziej. Ci, którzy widzieli Bliskie Spotkania Trzeciego stopnia wiedzą o czym mówię..



Jutro udajemy się w kierunku Yellowstone. Połowa wyjazdu. Na liczniku około 3 tys. mil.