piątek, 3 maja 2024

Kosmaty las mgielny - Santa Elena Reserve

Ostatni dzień to rezerwat lasu mgielnego Santa Elena. Las mgielny w tych okolicach jest bardzo piękny. Tajemniczy, trochę straszny i kosmaty. Kosmaty bo prawie wszystko pokryte jest tu mchami - nawet ławki dla zwiedzających. Ogromnymi mchami - zwisającymi niczym brody troli. Ciężko dostrzec tu piętra znane z naszych lasów, czy lasów deszczowych: wszystko wspina się ku górze, wykorzystując większe od siebie drzewa czy rośliny jak ogromny stelaż. W efekcie - w wielu wypadkach ciężko dostrzec oryginalne drzewo pod warstwami setek innych roślin pokrywających je od ziemi po koronę. Różnorodność roślinności jest niezmierzona, wszystko zmierza ku górze opuszczając w dół korzenie zwisające często i kilkanaście metrów w dół. Mgły dziś nie było, a i tak gdzie nie spojrzeć to gotowa scenografia do horroru.. Ptaki nie dają nam o sobie zapomnieć - otaczają nas bardzo wyraźne odgłosy. Najwięcej jest przedziwnych dźwięków przedziwnego ptaka, który nazywa się po polsku dzwonnikiem trójsoplowym - symbolu tego rezerwatu. Warto poszukać sobie zdjęcia na Wiki, żeby zobaczyć czemu trójsoplowy - wyobraźni brakuje żeby coś takiego człowiek mógł wymyślić - natura zdumiewa ciągle. Nam niestety nie udało się go dojrzeć, mimo wielu prób :( , więc wytłumaczyliśmy sobie że na pewno nam to wynagrodzi w postaci miejscowego Świętego Graala, czyli Quetzala, koniecznie samca :) . Większość czasu spędziliśmy „zanurzeni w zieloności”, słuchając i czując otoczenie.. Oprócz kilkunastu minut harmidru wygenerowanego przez kilka francuskich rodzin, które wspólnie (razem z dziećmi..) postanowiły nas „śledzić”. Na szczęście ich zgubiliśmy. A wtedy.. Życzenia czasem się spełniają - najpierw samica a za chwilę piękny partner :).

Jutro rano wylot z powrotem. A dopiero co złapaliśmy rytm..
























czwartek, 2 maja 2024

Czas na las „chmurowy” - Monte Verde/Curi-Cancha

 Ostatnie dwa dni to kolejna zmiana klimatu. W przenośni i sensie dosłownym. Monte Verde leży na wysokości około 1500 mnpm co skutkuje tym że jest tu bardziej sucho i chłodniej niż na wybrzeżu, a las nie jest już „rain” tylko „cloud”. Dla laika przy pobieżnej obserwacji oznacza to mniej „gąszczu” na dole i więcej wyniosłych/dużych drzew. Chyba wolę ten :). Wybraliśmy na dziś Curi-Cancha, niewielki prywatny rezerwat położony kilka km od „oficjalnego” rezerwatu Monte Verde. Wyjście tym razem nie miało być „birdwatching” tylko „natural”, zaczęliśmy więc trochę później. Na miejscu okazało się, że przewodnik jest.. pasjonatem ptaków, i jak tylko potwierdziliśmy, że ptaki nam nie przeszkadzają :), to akcenty się nieco zmieniły ;). Trzeba powiedzieć, że widać było jak duże znaczenie ma to jak dobry jest przewodnik na takich wycieczkach. Pasję Roberto dało się wyczuć od razu. Jeśli dołożyć do tego ogromną wiedzę, znajomość terenu i doskonały angielski, to nie trzeba się domyślać z jakim poziomem satysfakcji kończyliśmy nasz „tour”. Mogliśmy dowiedzieć się mnóstwa ciekawych rzeczy nie tylko o ptakach, ale o różnych ekosystemach, drzewach, zwyczajach zwierząt, etc. Mogliśmy nie tylko wyszukiwać poszczególne „egzemplarze” na drzewach, co wychodziło naszemu przewodnikowi doskonale (no. młoda puchata sówka z matką, czy największy żyjący tu koliber wypatrzony w gąszczu), ale też zajrzeć do paru gniazd (niemożliwych do odszukania dla zwykłego śmiertelnika) czy podejrzeć, co słychać w dziupli keel billed tukana. Same wisienki na torcie. I jeszcze spotkanie z zielonym emerald tukanetem, którego „przydybaliśmy” przypadkiem przy gnieździe innego ptaka ukrytym w skarpie, jak wyciągał jajka (znaczy - jajka tego ptaka..). Teraz wiem po co mu taki długi dziób.. Wśród wielu rzeczy, których się dziś dowiedzieliśmy jest i ta, że tukany tylko tak pięknie wyglądają, a tak naprawdę to wredne dranie: jedzą wszystko, nie tylko owoce, ale też młode i jaja innych ptaków. Trzy godziny zleciały szybko. Potem jeszcze smoothie w Café Colibri, obiad w naprawdę wyjątkowej Sodzie pod chmurką i dobra miejscowa kawa, bo w tym regionie się ją uprawia. Wygląda, że długo jeszcze nie będę smakoszem - za cholerę nie mogłem odróżnić od siebie czterech rodzajów wystawionych do próbowania. Widocznie wszystkie były doskonałe..
























środa, 1 maja 2024

Kolorowa Tapir Valley

Tapiry to sympatyczne i niegroźne zwierzęta. Niestety są raczej nocnego usposobienia więc włócząc się po dolinie ich imienia widzieliśmy mnóstwo.. śladów po nich. Całkiem świeżych, i całkiem sporych 😉. 

Ale to nie tapiry były dziś naszym głównym celem tylko trochę mniejsze zwierzaki. Fotografowanie kolibrów jest niezłym wyzwaniem - chyba pisałem o tym przy okazji wyjazdu do Ekwadoru. Fotografowanie kolibrów w naturze, w dodatku w ruchu - jest bardzo dużym wyzwaniem. Mnóstwo jest miejsc gdzie przygotowane są poidełka ze słodkim napojem, żeby przywabić kolibry (i turystów :) ) i umożliwić ich obserwację z bliska. Ale nawet tam - uchwycenie kolibra, który zawisa w powietrzu, z dala od poidła, jest trudne - zmieniają pozycję w ułamkach (dosłownie) sekundy. Coś o tym wiem po kilku godzinach z aparatem spędzonych przy takim poidełku w Ekwadorze.  Tapir Valley to miejsce gdzie można spotkać te ptaki (nie tylko to - to jedno z lepszych miejsc do obserwacji ptaków w ogóle, koniecznie - z dobrym przewodnikiem) w ich naturalnym otoczeniu - wśród kwitnących krzewów. Spośród dwudziestu kilku gatunków które tam występują udało mam się „namierzyć” około siedmiu (identyfikacja trwa :) ). Pozostało tylko ostatnie wyzwanie - „wyostrzyć” w odpowiednim momencie w ułamku sekundy 😬.

A gdyby tak jeszcze uchwycić dwa kolibry na raz w trakcie czegoś w rodzaju tańca godowego.. A gdyby tak jeszcze na koniec trogon ze świeżo złapanym świerszczem w dziobie. Mmm..

Zdjęcia poniżej są „na szybko” skompresowanymi na komórce i obrobionymi RAWami, więc tracą mnóstwo na jakości, ale trochę kolorów z dzisiejszego poranka oddają..