Ostatni dzień to rezerwat lasu mgielnego Santa Elena. Las mgielny w tych okolicach jest bardzo piękny. Tajemniczy, trochę straszny i kosmaty. Kosmaty bo prawie wszystko pokryte jest tu mchami - nawet ławki dla zwiedzających. Ogromnymi mchami - zwisającymi niczym brody troli. Ciężko dostrzec tu piętra znane z naszych lasów, czy lasów deszczowych: wszystko wspina się ku górze, wykorzystując większe od siebie drzewa czy rośliny jak ogromny stelaż. W efekcie - w wielu wypadkach ciężko dostrzec oryginalne drzewo pod warstwami setek innych roślin pokrywających je od ziemi po koronę. Różnorodność roślinności jest niezmierzona, wszystko zmierza ku górze opuszczając w dół korzenie zwisające często i kilkanaście metrów w dół. Mgły dziś nie było, a i tak gdzie nie spojrzeć to gotowa scenografia do horroru.. Ptaki nie dają nam o sobie zapomnieć - otaczają nas bardzo wyraźne odgłosy. Najwięcej jest przedziwnych dźwięków przedziwnego ptaka, który nazywa się po polsku dzwonnikiem trójsoplowym - symbolu tego rezerwatu. Warto poszukać sobie zdjęcia na Wiki, żeby zobaczyć czemu trójsoplowy - wyobraźni brakuje żeby coś takiego człowiek mógł wymyślić - natura zdumiewa ciągle. Nam niestety nie udało się go dojrzeć, mimo wielu prób :( , więc wytłumaczyliśmy sobie że na pewno nam to wynagrodzi w postaci miejscowego Świętego Graala, czyli Quetzala, koniecznie samca :) . Większość czasu spędziliśmy „zanurzeni w zieloności”, słuchając i czując otoczenie.. Oprócz kilkunastu minut harmidru wygenerowanego przez kilka francuskich rodzin, które wspólnie (razem z dziećmi..) postanowiły nas „śledzić”. Na szczęście ich zgubiliśmy. A wtedy.. Życzenia czasem się spełniają - najpierw samica a za chwilę piękny partner :).
Jutro rano wylot z powrotem. A dopiero co złapaliśmy rytm..